Lubiłem
dostawać to, czego chciałem. Kiedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
coś lub ktoś stawał się moim,
przynależał do mnie. Lubiłem świadomość, że mogę to mieć, nawet, gdy nie
poproszę – wbrew temu, co całe życie wpajała mi matka. Głupi. Zapomniałem, że
ludzi tak naprawdę nie można mieć.
Zawiązując
krawat, przyglądałem się Silvii, która tuszowała rzęsy, siedząc przed lustrem.
Jej pies plątał mi się między nogami i powarkiwał cicho z sobie jedynie znanego
powodu. Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze i wciągając na siebie
granatową marynarkę, doszedłem do wniosku, że było całkiem nieźle. Jak na kogoś
takiego. Silvia rzuciła mi przelotne spojrzenie i uśmiechnęła się z
zadowoleniem.
- Przystojny jesteś, Morgenstern –
rzuciła, po czym wstała i podeszła do mnie, by delikatnie naciągnąć mi
marynarkę. Zrobiła to raczej z przekory, niż z konieczności, bo ubranie leżało
niemal idealnie. Przyjrzałem się jej dokładnie, kiedy siedząc na łóżku,
wkładała wysokie czarne szpilki i uśmiechnąłem się pod nosem.
- Tobie też niczego nie brakuje –
mruknąłem i objąwszy ją w pasie, musnąłem jej usta; chyba tylko po to, by za
chwilę w łazience zmywać ślady czerwonej szminki, które kobieta zostawiła na
moich wargach i policzku.
I kiedy wreszcie udało mi się zmyć z
siebie damską pomadkę – a trzeba przyznać, że to cholerstwo bardzo ciężko
schodzi – mogliśmy wreszcie wyjść, choć i tak byliśmy już delikatnie spóźnieni.
Włożyłem płaszcz i eleganckie buty, których szczerze nie znosiłem, zabrałem
klucze z haczyka w korytarzu i wyszedłem w piekielnie mroźną noc. Mróz szczypał
mnie w uszy i w nos, a śnieg nieprzyjemnie skrzypiał mi pod butami.
Podziękowałem opatrzności, która czuwała nade mną kilka godzin wcześniej, kiedy
postanowiłem mimo szczerego braku chęci schować samochód do garażu. Podałem
rękę Silvii, by nie poślizgnęła się na oblodzonym chodniku przed domem i
podprowadziłem do samochodu.
Natychmiast włączyłem ogrzewanie i
radio. Cofając z podjazdu, wsłuchiwałem się w piosenkę jakiejś amerykańskiej
piosenkarki, która według spikera miała umilać sylwestrową imprezę. Tak jakby
ktoś w sylwestra tańczył do piosenek lecących w radiu. Silvia milcząco
wyglądała przez okno i co chwilę naciągała swoją czarną sukienkę, która, moim
skromnym i zdecydowanie zazdrosnym zdaniem, była zbyt krótka jak na wieczór,
którego nie spędzaliśmy tylko we dwoje. Położyłem dłoń na jej kolanie i
zaśmiałem się, kiedy strząsnęła ją natychmiastowo, zdziwiona, że coś wyrwało ją
z zamyślenia.
- O czym myślisz? – spytałem,
włączając kierunkowskaz.
- O tym, że jestem wielką
szczęściarą – wyznała z uśmiechem. – O tym, ile dobra i radości wniosłeś w moje
życie. I o tym, że chcę, by tak było już na zawsze.
- Będzie – zapewniłem ją; raczej z
grzeczności, niż z przekonania.
- Mam nadzieję – szepnęła, kiedy
podjechaliśmy pod dom Andreasa. – To jak, Thomas, jesteś gotowy na pierwszego
wspólnego sylwestra?
- Gotowy jak cholera – zapewniłem i
pocałowałem ją, co skwitowała szczerym śmiechem.
Od zawsze podobały mi się blondynki.
***
Weszliśmy do salonu prawdopodobnie
jako ostatni z zaproszonych gości. Przywitano nas radosnymi okrzykami. Kofler
pełniący tego wieczora rolę gospodarza, przytuliwszy Silvię, zapewnił ją, że
pięknie wygląda, na co przyciągnąłem ją do siebie z udawaną zazdrością i
kazałem przyjacielowi pilnować własnych interesów, a do moich się nie wtrącać.
Po tym, jak jeszcze nie tak dawno zawalił się cały mój świat, całkiem sprawnie
udało mi się poukładać większość spraw. I nawet w żartach nie chciałem, by
cokolwiek się zmieniało – na jakiekolwiek nowości nie byłem jeszcze gotowy. I
polubiłem to nowe, spokojne życie z Silvią u boku. Może brakowało mi skoków,
ale cena, jaką za nie płaciłem, była za duża. I nie chciałem jej płacić.
- Morgi, dobrze, że jesteś! – zawołał
Alex, nasz wspólny znajomy i najlepszy imprezowy kompan, jakiego można sobie
było wymarzyć. – Już się bałem, że nie będzie z kim pić!
- Thomas w tym roku nie pije –
zawołała Silvia i puściła Alexowi perskie oko. – No, chyba że lampkę szampana o
północy.
- Ja właśnie to miałem na myśli! –
Alex uniósł ręce w geście obronnym.
Przywitaliśmy się z resztą gości,
którzy co chwila zapewniali nas, jak pięknie wyglądamy i jak bardzo do siebie
pasujemy, co było oklepaną formą rozluźniania atmosfery. Uśmiechałem się i za
każdym razem dziękowałem, przybijałem piątki chłopakom i przytulałem ich
partnerki, odwdzięczając się komplementami, których zapewne łaknęły. Przecież
nie po to spędzały przed lustrem tyle czasu, misternie wykonując makijaż, by
teraz nikt ich nie docenił. Może nie wiedziałem za wiele o kobietach – nigdy
nie próbowałem się dowiadywać – ale tego byłem pewien, kobiety kochają
komplementy i uwielbiają być podziwiane.
- Czego się zatem nie napijecie? –
spytał Andreas, prezentując różnorakie trunki, w wówczas jeszcze pełnych
butelkach.
- Whisky – odpowiedziałem z
automatu, nawet nie patrząc na rozstawione różnokolorowe butelki w
najróżniejszych kształtach. Ostatnio piłem jej zdecydowanie za dużo.
Rozsiadłem się wygodnie na kanapie,
podczas gdy dwie pierwsze pary wykazały się odwagą i wyszły na środek, by
zatańczyć coś, czego nie można było zaliczyć do żadnej z kategorii tanecznych.
Nie chciałbym być złośliwy, ale ich wygibasy nie podchodziły nawet pod taniec
nowoczesny, a tam wystarczy się na ziemi położyć i wstać, żeby usłyszeć od
znawców, że „było pięknie”. Przesunąłem wzrokiem po gościach, którzy tego
wieczora przyszli do Koflera i nawet, gdybym chciał ich policzyć,
prawdopodobnie zgubiłbym się po trzydziestej osobie. Wesoły gwar rozmów nie
cichł ani na chwilę i zagłuszał muzykę płynącą z wieży stereo. To był jeszcze
ten etap imprezy, kiedy po prostu trzeba rozmawiać, zachowywać pozory i
interesować się firmą znajomego znajomej.
- Andi ma bardzo ładny dom –
stwierdziła Silvia, siadając obok mnie z lampką czerwonego wina w dłoni. – Taki
przytulny.
Przyjrzałem się dokładnie
pomieszczeniu, w którym bywałem już setki razy, a na które nigdy nie spojrzałem
pod kątem jego przytulności. Dom był ładny, ale nie powiedziałbym, żeby
kiedykolwiek panowała w nim taka atmosfera jak ta, za którą kochałem mój
rodzinny dom w Seeboden. Ale kto wie, może to ja po prostu nie umiałem tego
poczuć?
- Morgi! – usłyszałem głos Natalie.
Natalie była smukłą blondynką o bardzo długich nogach, z którą rozmawiałem kilka
razy w życiu w czasie koflerowych imprez. – Co słychać?
- Wszystko po staremu –
odpowiedziałem z uśmiechem, odrywając wzrok od jej zgrabnych ud. Postanowiłem
przedstawić jej Silvię, której nogi też były niczego sobie. Doceniałem to, co
miałem; a przynajmniej starałem się. Wciąż miałem w głowie myśl, że jeden
fałszywy ruch znów może spowodować, że stracę wszystko, co jest dla mnie ważne.
I ta myśl nie dawała mi spokoju.
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi
wejściowych i wszyscy, jak jeden mąż rzucili Andreasowi pytające spojrzenia.
Sam byłem zresztą przekonany, że ja i Silvia przyszliśmy jako ostatni. I że
nikt nie będzie na tyle nietaktowny, by spóźnić się jeszcze bardziej.
Moja pomyłka okazała się później być
jednocześnie najlepszym, co mnie spotkało, jak i moim przekleństwem.
Andreas, który poszedł powitać
nowego gościa, wrócił po kilku chwilach, prowadząc za rękę niewysoką brunetkę,
o wielkich zagubionych oczach. Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby przyjście
na tę imprezę było ostatnim, na co miała ochotę i jakby chciała się zapaść pod
ziemię, czując wbite w siebie uważne spojrzenia wszystkich zgromadzonych. Andi
z uśmiechem uniósł rękę, by odpowiednio zaanonsować nowoprzybyłą.
- Przedstawiam wam Anę – mrugnął do
dziewczyny, by dodać jej otuchy. – Moją przyjaciółkę z dzieciństwa, która
sądziła, że spędzi sylwestra sama, czytając dzieła rosyjskich pisarzy. Mam
nadzieję, że ta zabawa będzie najlepszą w jej życiu i że jeśli cokolwiek z niej
zapamięta, to na bardzo długo.
Wszyscy goście zaczęli bić brawo i
wykrzykiwać radosne powitania dla Any. Wszyscy poza mną.
Trzymałem prawie pustą już szklankę
whisky i studiowałem dokładnie wygląd dziewczyny. Jej ciemnobrązowe włosy,
delikatnie zadarty nos, drobne ciało, które zdawało się być kruche niczym porcelana.
Poza tym miała duże, piękne oczy, którymi niepewnie wodziła po całym
pomieszczeniu. I jej usta. Mój Boże! Nigdy w życiu nie widziałem piękniejszych,
bardziej idealnych ust. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego Andreas nigdy nie
opowiadał mi o swojej przyjaciółce z dzieciństwa.
A później rozmyślałem nad tym, od
jak dawna podobają mi się brunetki.
***
Kiedy skończyła się chyba piąta pod
rząd piosenka, do której powoli bujaliśmy się z Silvią na boki, nie oponowałem,
kiedy Alex postanowił zabawić się w odbijanego i zajął moje miejsce na
niewielkim parkiecie. Podszedłem do barku, by uzupełnić szklankę odpowiednią
ilością whisky i ogarnąłem wzrokiem caluteńki salon w poszukiwaniu tej jednej
twarzy. Nie znalazłem jej, ani jej wielkich oczu, ani idealnych ust.
Postanowiłem zajrzeć do paru innych pomieszczeń, bo, na Boga, musiałem ją
znaleźć. I kiedy wszedłem do kuchni, zobaczyłem ją siedzącą przy stole i
wpatrującą się uważnie w opróżnioną już szklankę. Nie zauważyła, że wszedłem i
dopiero po kilku chwilach, zdobyłem się na odwagę i postanowiłem się odezwać.
- Andreas nigdy mi o tobie nie mówił
– powiedziałem i zająłem miejsce naprzeciwko niej.
- Bo ja nie jestem osobą, o której
opowiada się fajnym znajomym – rzuciła, uciekając przed moim natrętnym
spojrzeniem.
Jej oczy okazały się być orzechowej
barwy, gdzieniegdzie łamanej miodowymi refleksami. Usta z bliska zdawały się
być delikatne i miękkie, i sam nie wiem, ile mnie kosztowało, by nie wyciągnąć
dłoni przed siebie i ich nie dotknąć. Przez głowę przemknęło mi tyko
„Morgenstern, w co ty się, do kurwy nędzy, znowu pakujesz?”, które
zignorowałem, biorąc kolejny łyk whisky.
- Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie
– powiedziałem i zmrużyłem oczy, wciąż wpatrując się w nią uważnie i wywołując
rumieniec na jej twarzy.
- Wydaje ci się – odpowiedziała
obojętnie, wreszcie zdobywając się na spojrzenie mi w oczy.
Nie miała na sobie ani odrobiny
makijażu. Nie pachniała drogimi perfumami i nie założyła kolczyków z
diamentami. Była kompletnie inna od pozostałych kobiet na imprezie. Była inna niż Silvia.
- Dziewczyna, która przychodzi na
sylwestra do przyjaciela w dżinsach, szarej bluzie i bez odrobiny makijażu z
całą pewnością jest godna uwagi – powiedziałem, siląc się na ton nieznoszący
sprzeciwu. – Mam na imię Thomas.
- Wiem, jak masz na imię –
powiedziała natychmiast i po raz kolejny się zarumieniła. – Andi sporo mi o
tobie mówił.
- Co takiego mówił?
Spojrzała na mnie niepewnie i nie
pytając o zgodę, wyjęła mi z rąk szklankę, a następnie jednym haustem opróżniła
jej zawartość. Uniosłem brew, ale nie odezwałem się. Cokolwiek czyniło naszą
rozmowę tak trudną dla niej, było warte przeczekania i wszelkich prób, by się
tego pozbyć.
- Że jesteś świetny – mruknęła tak
cicho, jakby chciała, żebym nie usłyszał. – Że jesteś niesamowitym skoczkiem,
genialnym kumplem, wspaniałym ojcem i najlepszym kompanem do absolutnie
wszystkiego. Że jesteś dzielny, silny, bla, bla, bla.
Zacisnąłem zęby i wycedziłem:
- Nie jestem. Wcale nie jestem.
Ana chyba przestraszyła się mojego
tonu, który natychmiast spróbowałem załagodzić uśmiechem, ale na niewiele się
to zdało. Popatrzyła na mnie spod przymrużonych powiek i skrzyżowała ręce na
piersi.
- Użalanie się nad sobą zostawię na
jakiś inny wieczór – powiedziałem i wreszcie oderwałem od niej wzrok.
Nie odpowiedziała. Pomieszczenie
całkowicie wypełniły dźwięki piosenki dochodzące z salonu z akompaniamentem
śmiechów i coraz cichszego gwaru rozmów. Teraz to ona zaczęła mi się
przyglądać. Wytrzymałem jej badawcze spojrzenie i panującą między nami ciszę.
Ana odetchnęła głęboko, po czym stało się coś, czego kompletnie się nie
spodziewałem.
- Nie mam pojęcia, co ja tutaj w
ogóle robię i dlaczego Andreas tak bardzo nalegał, żebym przyszła. Bardzo bym
chciała spędzić ten wieczór w łóżku z kubkiem malinowej herbaty i moim bardzo
zniszczonym egzemplarzem „Anny Kareniny”. O północy przywitałabym nowy rok, a
zaraz potem poszłabym spać i wszyscy byliby szczęśliwi. Nie musiałbyś się
męczyć rozmową ze mną, ja nie musiałabym tu siedzieć sama, a Andi nawet by nie
zauważył, że mnie nie ma.
- Nie siedzisz tu sama – zauważyłem
natychmiast. – Jak często spędzasz wieczory z Tołstojem?
- Tak często, jak tylko się da –
odpowiedziała. – „Anna Karenina” to najpiękniejsza książka na świecie, chociaż
dość smutna. To straszne, co miłość potrafi zrobić z człowiekiem, prawda?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w
kuchni pojawił się Andreas, który wybełkotał coś o zbliżającej się północy i
szukającej mnie Silvii. Westchnąłem, bez słowa wstałem i wróciłem do salonu, w
którym czekała na mnie moja kobieta.
Nie skończyłem rozmowy z Aną, bo wcale nie chciałem jej kończyć. Zostawiłem
sobie otwartą furtkę i czułem, jak zaczyna przez nią uciekać moje pozornie
poukładane życie.
A kiedy o północy całowałem Silvię i
życzyłem jej wszystkiego najlepszego, przed oczami wciąż miałem duże, orzechowe
oczy i usta, które z tak wielkim trudem wypowiadały każde słowo. Ich
właścicielka zdążyła gdzieś zniknąć i kiedy nie odnalazłem jej wzrokiem w domu
Koflera tamtej nocy, obiecałem sobie, że znajdę ją innym razem.
I że znów nie dokończymy naszej
rozmowy.
***
Nazajutrz, kiedy Silvia jeszcze
spała, poczłapałem niezdarnie do jej domowej biblioteczki w poszukiwaniu
dzieła, którego nigdy wcześniej nie miałem w dłoniach. Książek było sporo i
miałem nadzieję, że znajdę w jej zbiorze to, czego szukałem. Po pół godziny,
nadal z pustymi rękoma, odszukałem w kieszeni marynarki mój telefon i
natychmiast wybrałem znany na pamięć numer.
Głos w słuchawce rozległ się już po
drugim sygnale.
- Mamo, masz „Annę Kareninę”? –
spytałem od razu, nie składając mamie życzeń noworocznych ani nie witając się z
nią należycie.
- Gdzieś powinnam mieć –
odpowiedziała z zaskoczeniem słyszalnym w głosie. – Thomas, dlaczego w Nowy Rok
o godzinie dziewiątej rano pytasz mnie o „Annę Kareninę”?
- To długa historia, mamo –
odpowiadam machinalnie. – Przyjadę do ciebie dzisiaj.
- Bardzo proszę, ale…
- Sam – dodałem i pożegnawszy mamę,
rozłączyłem się, nie odpowiadając na pytania, czy coś się stało.
Zostawiłem śpiącej Silvii niezdarnie
napisaną wiadomość, że pojechałem do mamy i że życzę jej miłego dnia. W
Seeboden byłem po trzech godzinach jazdy. Po kolejnej godzinie trzymałem w
rękach książkę, której całkowicie oddałem się przez resztę dnia. A także przez
kilka kolejnych, w czasie których odrzuciłem wiele połączeń i otrzymałem wiele
smsów pełnych wyrzutów, smutku i niezrozumienia. Nie powinienem był zostawiać
Silvii bez wyjaśnienia. Ale to, co mną kierowało, było silniejsze ode mnie.
***
Po czterech dniach przesiadywania w
fotelu mojego ojca z książką na kolanach, znałem już prawie całą treść
powieści. Odnalazłem w niej jakąś cząstkę siebie i byłem w stanie dokładnie
wczuć się w sytuację. Rozumiałem Annę. Rozumiałem to, że odeszła od męża,
którego nie kochała, chociaż był dobrym i uczciwym człowiekiem. Potrafiłem
zrozumieć, że Karenina przegrała z ogarniającą ją miłością i oddała się bez
reszty uczuciu, które z każdym dniem zdawało się być silniejsze.
W końcu, jak mi się wtedy wydawało,
przeżyłem już coś podobnego.
Książki nie zdążyłem dokończyć, bo
mama, wyraźnie zmartwiona moim nienaturalnym zachowaniem, zaczęła zadawać mi
setki pytań, na które wcale nie miałem ochoty odpowiadać. I co gorsza – które wywołały
we mnie poczucie winy w stosunku do Silvii, którą zostawiłem w Innsbrucku ze
świstkiem papieru. Pożyczyłem jednak powieść i miałem zamiar dokończyć ją zaraz
po powrocie.
Przez całą drogę do Innsbrucka
miałem przed oczami ogromne brązowe oczy i poważną twarz Any, która wydawała mi
się dziwnie smutna, nawet gdy idealne usta dziewczyny układały się w uśmiech.
Chciałem jej powiedzieć, że się z nią zgadzam – że „Anna Karenina” to
rzeczywiście piękna książka, że rozumiem Annę. Chciałem opowiedzieć jej o tym,
co mną kierowało, kiedy zdecydowałem się odejść od Kristiny bez względu na
wszystko, co do tej pory nas łączyło i oddać się porywającemu mnie uczuciu. Nie
byłem nawet pewien, czy Ana chciałaby mnie słuchać. Ale i tak miałem zamiar
spróbować.
Wjechałem na parking pod domem
Silvii, a moje serce zaczęło bić odrobinę szybciej. Bo co ja jej właściwie miałem
powiedzieć? Że jak głupi pojechałem do Seeboden w pogoni za książką, o której
powiedziała mi jakaś przypadkowa dziewczyna? Że wolałem pokonać trzygodzinny
dystans między Innsbruckiem, a moim domem rodzinnym, niż poczekać jeden dzień i
zwyczajnie pójść do księgarni? A na koniec; że kompletnie o niej przez te
cztery dni nie myślałem?
Nacisnąłem dzwonek do drzwi, bo nie
zabrałem kluczy. Przestępowałem z nogi na nogę i czekałem, aż Silvia mi
otworzy. Z domu dobiegło mnie szczekanie Mozarta; to znaczy psa Silvii i kiedy
po jakichś pięciu minutach czekania, trzymałem już w ręce telefon komórkowy,
drzwi powoli się uchyliły.
Silvia spojrzała na mnie spod
opuchniętych powiek złowrogo i odsunęła się nieznacznie, by wpuścić mnie do
środka. Stanąłem w hallu i spojrzałem na nią pytająco, żeby wybadać grunt. Nie
zareagowała – wciąż patrzyła na mnie z wściekłością i oddychała miarowo z
rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. I nie mam pojęcia, kiedy jej dłonie
zaciśnięte w pięści znalazły się na mojej klatce piersiowej i zaczęły w nią
uderzać, pomagając Silvii wyładować złość. Złapałem ją za nadgarstki i
przyciągnąłem do siebie, otaczając ramionami. Dobiegł mnie cichy szloch, a mój
sweter w miejscu, na które kapały jej łzy zrobił się kompletnie mokry.
- Kurwa, Morgenstern, zrób tak
jeszcze raz – wychlipała, odsuwając się ode mnie na odległość ręki – a powyrywam
ci nogi z dupy, ukręcę ci uszy, a potem rzucę Mozartowi na pożarcie.
***
Spełniłem obietnicę, którą złożyłem
samemu sobie w sylwestrową noc. W dodatku spełniłem ją bardzo szybko. Kilka dni
po tym, jak wróciłem do Innsbrucka, kiedy moje relacje z Silvią wróciły do
normy, postanowiłem zadzwonić do Andreasa. Życie już wtedy po raz kolejny
zaczynało wymykać mi się spod kontroli, ale mimo tej świadomości ślepo w to
brnąłem.
- Andreas, potrzebuję numeru do Any –
powiedziałem, kiedy mój przyjaciel podniósł słuchawkę.
- Po co? – spytał z chłodem w
głosie.
- Chciałem z nią porozmawiać o
książce, którą mi poleciła – odpowiedziałem bez zastanowienia, mając nadzieję,
że Kofler nie będzie drążył tematu. Nie doceniłem go jednak.
- Morgenstern, w co ty się znowu
chcesz wpakować, co?
- W nic – warknąłem. – Chcę po
prostu porozmawiać o książce z twoją znajomą. Za to nie idzie się do piekła.
W słuchawce rozległo się głośne
westchnięcie, ale po paru chwilach trzymałem w dłoni karteczkę z zapisanym
pospiesznie rzędem cyfr. Drżącą dłonią wklepywałem numer w komórce i oddychałem
nierówno, czekając, aż Ana odbierze. Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia,
dlaczego tak głupia czynność wzbudzała we mnie tyle emocji. A później
usłyszałem jej głos i mimowolnie uśmiechnąłem się szeroko, a po moich plecach
przebiegły ciarki.
- Cześć Ana – przywitałem się. –
Thomas.
Milczała chwilę, aż w końcu się
odezwała:
- Po co do mnie dzwonisz?
- Spotkaj się ze mną – poprosiłem i
wstrzymałem oddech, czekając na odpowiedź.
- Dlaczego?
- Chcę z tobą porozmawiać o „Annie
Kareninie” – powtórzyłem to, co chwilę wcześniej wmawiałem Koflerowi. Wszyscy
doskonale wiedzieliśmy, że był to tylko pretekst. Tylko ja wiedziałem, jak
bardzo potrzebowałem znowu spojrzeć jej w oczy.
- Nie mogę, Thomas, nie mam czasu –
odparła cicho po chwili zastanowienia.
- Ja poczekam, Ano. To nie musi być
dzisiaj.
I uległa. Pierwszy raz.
***
Siedziałem naprzeciwko niej, nie
mogąc uwierzyć w to, że znów ją widzę. Rzadko na mnie patrzyła – krępował ją
mój natarczywy wzrok, ale nie mogłem oderwać od niej oczu. Była piękniejsza niż
w którymkolwiek z moich wspomnień. Jej usta były jeszcze pełniejsze, a ich
barwa była perfekcyjnie różowa bez użycia jakiejkolwiek szminki czy pomadki.
Ana trzymała w dłoniach kubek z malinową herbatą i bawiła się woreczkiem
zanurzonym we wrzątku.
- Przeczytałeś „Annę Kareninę” po
tym, co ci powiedziałam? – spytała, wyraźnie nie mogąc znieść panującej ciszy.
Była skrępowana. A ja czułem się winny.
- Tak – odpowiedziałem natychmiast. –
To znaczy; prawie.
- Gdzie skończyłeś?
- Ostatnio czytałem o przeprowadzce
Anny i Wrońskiego.
Ana pokiwała głową i wzięła łyk
herbaty, która intensywnie pachniała malinami. A ja czekałem, aż znów się
otworzy i zacznie mówić, a ja będę mógł wsłuchać się w jej melodyjny głos. Co
ty znów odpierdalasz, Morgenstern?
- Uwielbiam tę historię, mogłabym o
niej mówić godzinami – wyznała z uśmiechem. Nieśmiałym, ale pięknym. –
Strasznie chciałam to przerabiać na studiach, ale nie było na to czasu.
- Co studiowałaś?
- Studiuję – poprawiła mnie. –
Filologię rosyjską.
Zmarszczyłem brwi, na co Ana
zaśmiała się i westchnęła. Pierwszy raz tego dnia spojrzała mi w oczy. W jej
brązowych tęczówkach pojawiły się radosne błyski, a jej twarz rozjaśniła się i
na chwilę straciła swój smutny wyraz. I, mój Boże, przysięgam, nigdy w życiu
nie widziałem nic równie pięknego.
- I jak jest? – spytałem i sam się
zdziwiłem, że naprawdę mnie to interesowało.
- Różnie – wzruszyła ramionami. – Ale
kocham to. Poświęcam się temu w całości i czuję, że ta kultura, język, to
wszystko stało się bardzo dużą i nieodłączną częścią mnie. I wreszcie znalazłam
coś, co wypełniło tę przeraźliwą pustkę, która nie chciała dać mi spokoju.
- I co z tą pustką?
- Już mi nie dokucza. Przynajmniej
nie aż tak – uśmiechnęła się. Tyle że radość znów zniknęła z jej twarzy.
A ja obiecałem sobie, że ją
przywrócę. I że wypełnię tę pustkę w jej życiu. I ani raz w czasie naszego spotkania
nie pomyślałem o Silvii. Wyrzuty sumienia zaczęły mnie zżerać, gdy tylko
rozstałem się z Aną i wsiadłem do samochodu, by wrócić do domu i znów okłamać
moją kobietę, by znów zostawić ją z niedopowiedzeniami i półsłówkami.
Byłem okropnym człowiekiem.
Ale to było silniejsze niż ja
kiedykolwiek mogłem być.
***
Przez następne dwa miesiące
spotykaliśmy się coraz częściej. Aż w końcu nie było dnia, byśmy nie siedzieli
w jej niewielkiej kuchni z kubkami malinowej herbaty w dłoniach, rozmawiając
przy tym o wszystkim i o niczym. Dowiedziałem się o niej rzeczy, których
prawdopodobnie nie wiedział nikt poza mną i Aną. Czułem się odpowiedzialny za
dochowanie tajemnicy. I za szczęście, które coraz częściej rozjaśniało jej
twarz.
Spędzałem z nią tyle czasu, że stała
się dla mnie czymś oczywistym. Ale nie była rutyną. Potrzebowałem spotkań z
nią, pragnąłem ich każdą najmniejszą cząsteczką mojego ciała.
- Thomas, krążysz za mną jak Wroński
za Anną – zaśmiała się Ana pewnego dnia, kiedy śnieg na zewnątrz zaczynał
topnieć, a pierwsze ptaki przylatywały, by wić swoje gniazda.
- Mam nadzieję, że ty, w
przeciwieństwie do niej, nie masz męża – odpowiedziałem z poważną miną. Nic nie
powiedziała, patrząc ślepo przed siebie.
- Nie – odparła po chwili. – Za to
ty masz dziewczynę, która z pewnością bardzo cię kocha.
Tyle że nie wiedziałem, czy ja wciąż
kocham ją.
***
Usiadłem przed Silvią i odetchnąłem
głęboko, pytając się po raz ostatni, czy jestem pewien podjętej decyzji. Byłem.
Nie chciałem już więcej kłamać, oszukiwać ani jej, ani siebie. Miałem dość tych
niedopowiedzeń, wyrzutów i ciągłych złości. Blondynka patrzyła na mnie pytająco
ze strachem w oczach. Przypuszczałem, że spodziewała się tego, co zaraz miała usłyszeć.
- Silvia, to nie ma sensu –
powiedziałem cicho, obserwując, jak jej twarz diametralnie się zmienia
wykrzywiona bólem. Kurwa, Morgenstern, robisz to kolejny raz. – Ja… Zakochałem
się, Silvia i nigdy w życiu czegoś takiego nie czułem.
Byłem idiotą. Pieprzonym idiotą.
- Nie chcę cię ranić i oszukiwać. To
jest po prostu silniejsze ode mnie – tłumaczyłem bardziej sobie niż jej. –
Wiem, wiem, że jestem skończonym dupkiem. Masz święte prawo mnie znienawidzić.
Nie będę zdziwiony. Nienawidź mnie za każdą złamaną obietnicę i za każdy dzień,
który mieliśmy spędzić razem.
- Kristinie też tak mówiłeś? –
wypaliła, patrząc na mnie wzrokiem, który wypalał w moim sercu wielką czarną
dziurę. – Powiedz, Thomas. Użyłeś tych samych oklepanych formułek, kiedy
odchodziłeś od niej by być ze mną? Jej też powiedziałeś, że to coś wyjątkowego?
I tej następnej też tak powiesz, kiedy na horyzoncie pojawi się jakaś kolejna?
Zaniemówiłem. Ale Silvia miała rację
i święte prawo, by odbierać mnie w ten sposób. Zraniłem ją po tym wszystkim, co
ze mną przeszła. Czułem się podle. I niczego w tamtym momencie nie pragnąłem
tak bardzo, jak wyjść z jej domu.
- Dziękuję – szepnąłem, napotykając
jej niezrozumiały wzrok. Jej oczy zaczynały się szklić, jakby dopiero dotarło
do niej, co zamierzałem zrobić. – Dziękuję, że byłaś przy mnie, kiedy zawaliło
się całe moje życie, że akceptowałaś mnie w pełni, że dałaś mi spokój i ciepło…
- Przestań – krzyknęła, złapawszy
się za głowę. – Przestań, do cholery.
Przestałem.
Podniosłem się powoli z krzesła i
poszedłem na górę, by spakować swoje rzeczy. Wrzucałem pospiesznie do walizki
koszule, podkoszulki, wszystkie moje płyty, pianki do golenia. Wszystko, co
wniosłem tutaj przed niespełna rokiem. Nie umiałem nawet powiedzieć, jak bardzo
w tamtej chwili nienawidziłem siebie za to, co robiłem Silvii. Za to, że
robiłem kolejnej kobiecie niemalże to samo świństwo. Zasuwałem zamek walizki,
kiedy usłyszałem łamiący się głos mojej byłej już dziewczyny:
- Kto to jest? – Nie odpowiedziałem.
Nie byłem gotów jej o tym powiedzieć. – Kim ona jest? Kurwa mać, Thomas, ja
chyba zasługuję na to, żeby wiedzieć! Słyszysz?
- To Ana – odpowiedziałem po
kolejnej chwili zastanowienia.
- Przespałeś się z Aną? – syknęła z
niedowierzaniem.
- Nie przespałem się – wyjaśniłem spokojnie.
– Nigdy nawet jej nie całowałem.
- I odchodzisz ode mnie, bo fajnie
ci się z nią rozmawia? – prychnęła.
Podszedłem do niej, trzymając
walizkę w lewej ręce, dotknąłem ostatni raz dłonią jej policzka i pocałowałem w
czubek głowy, ostatni raz wdychając jej zapach. Ot, sentymenty. Obrzuciłem
wzrokiem pokój, w którym budziłem się i zasypiałem u jej boku przez ostatni
rok. Pogłaskałem Mozarta, który przyplątał się jak zwykle nie wiadomo skąd.
- Odchodzę, bo źle się czuję, będąc
z tobą, ale to ją kochając bardziej.
***
Jeszcze tego samego dnia siedziałem
na sofie w mieszkaniu Any i popijałem malinową herbatę, przyglądając się, jak
dziewczyna krząta się po mieszkaniu w poszukiwaniu ważnych materiałów do pracy
magisterskiej, które gdzieś posiała. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, widząc
jak z coraz większym poirytowaniem przerzuca sterty papierów i książek, wciąż
nie znajdując tego, czego szukała.
Ja znalazłem.
Wciąż patrzyłem na nią zafascynowany
dokładnie tak, jak tamtego mroźnego wieczora w domu Koflera, kiedy spotkałem ją
po raz pierwszy. I chociaż kolejny raz wywracałem swoje życie do góry nogami,
czułem, że wszystko jest na swoim miejscu; że zawsze tak miało być. Że jestem
już na prostej drodze do szczęścia i że już nie będę chciał niczego zmieniać.
Odstawiłem kubek na stolik i
podszedłem do niej, kiedy z desperacją rzuciła w kąt plik kartek. Krzyknęła, że
ma dość i schowała twarz w dłoniach. Dotknąłem jej ramienia i niemal
natychmiast poczułem przyjemny dreszcz przechodzący po moich plecach. Po chwili
obejmowałem ją, pozwalając jej zmoczyć moją koszulkę łzami frustracji i
zmęczenia. Każdy miał gorsze momenty; a ja chciałem z nią je przeżywać.
Chciałem dawać jej wsparcie i pokazywać, że nie zawiodę jej zaufania, że dobrze
zrobiła, otwierając się przede mną.
I wtedy, jak najgorszy dureń na
świecie, wypaliłem:
- Rozstałem się z Silvią.
Ana podniosła na mnie zapłakane oczy
i popatrzyła na mnie z przestrachem. Odsunęła się niemal natychmiast i
skrzyżowała ręce na piersi. Później nie patrzyła na mnie już wcale. Próbowała
opanować drżenie warg.
- Dlaczego?
- Nie kocham jej – odpowiedziałem spokojnie.
– Nie tak, jak na to zasługuje.
- Thomas, musisz wyjść – rzuciła sucho.
– Muszę przemyśleć parę spraw.
Nie posłuchałem jej.
Podszedłem bliżej, ująłem jej twarz
w dłonie i nie zważając na jej nieme protesty, pocałowałem ją. Jej usta w
dotyku były jeszcze bardziej idealne, niż kiedykolwiek mogły się wydawać; nawet
wówczas, gdy godzinami studiowałem każdy ich milimetr. Ana opuściła dłonie
wzdłuż ciała i odwzajemniła mój pocałunek. Niepewnie, delikatnie i z dystansem.
I tak uległa mi po raz drugi.
***
Po raz trzeci uległa mi zaraz potem.
I przysięgam, nigdy w życiu nie
przeżyłem niczego takiego.
Guziki jej flanelowej koszuli
ustępowały pod moimi palcami niemal natychmiast; wystarczało, że ich dotknąłem,
a one wysuwały się przez dziurki w materiale. Studiowałem uważnie każdy
odsłaniający się przede mną skrawek jej ciała i co chwilę unosiłem wzrok, by
spojrzeć jej w oczy. Patrzyła na mnie z powagą i przymykała powieki, pozwalając
mi na wszystko.
Nie wiedziałem, co powinienem był
zrobić wobec takiej postawy.
Musnąłem wargami jej szyję i
odetchnąłem głęboko, wdychając jej delikatny zapach. Zawahałem się po raz
kolejny i dla pewności spojrzałem na nią pytająco.
- Morgenstern, ja i tak jestem już
cała twoja – westchnęła, wzruszając ramionami.
Była.
Wreszcie była moja.
***
Tamtą noc pamiętałem jak przez mgłę.
Chociaż wielokrotnie w ciągu kolejnych kilku dni próbowałem przypomnieć sobie
jakieś szczegóły, mój mózg nie podsuwał mi żadnych konkretnych obrazów. Tylko
wspomnienie jej szeroko otwartych oczu i delikatnie rozchylonych ust.
Lepiej zapamiętałem poranek, kiedy
obudziłem się i wciąż trzymałem jej drobne ciało w moich ramionach.
I czułem, jakbym zwyciężył
najbardziej wyczerpujący maraton, jakbym ponownie wznosił do góry kryształową
kulę. Jakbym nigdy nie upadł, ale wciąż unosił się w powietrzu lekki jak
piórko. Świat wirował wokół nas, a my zaczęliśmy żyć swoim tempem i nie
przejmowaliśmy się niczym. Ani upływającym czasem, ani problemami, z którymi musieliśmy
się uporać, ani nawet niemilknącymi telefonami
od Koflera, których żadne z nas nie chciało odebrać.
Budziłem się obok niej i pierwszym,
co czułem, był jej zapach i jej ciepło. Mogłem bez końca wpatrywać się w jej
oczy, a ona przestała uciekać przed moim spojrzeniem. Mogłem do woli całować
jej idealne usta, wplatać dłonie w jej włosy i przyciągać ją do siebie, nie
napotykając oporu. Piłem z nią kawę każdego ranka i pomagałem znajdować
odpowiednie papiery do jej pracy magisterskiej. Słuchałem jej głosu, kiedy
powtarzała przerażająco brzmiące rosyjskie słowa i patrzyłem na nią, gdy
zatapiała się w lekturze kolejnego dzieła któregoś z rosyjskich pisarzy. Z
każdą chwilą coraz bardziej ulegałem jej magii i za nic nie chciałem tego
zmienić.
Na Boga, zaczarowała mnie każdą
maleńką częścią siebie.
A ja wciąż nie skończyłem „Anny
Kareniny”.
***
To, co wydawało mi się
błogosławieństwem, okazało się moim największym przekleństwem.
Wróciłem do Innsbrucka po dwóch
dniach spędzonych z Lilly w moim rodzinnym domu. Sam nie wiedziałem, skąd
wziąłem odwagę, by spomiędzy porozrzucanych po całym salonie zabawek,
opowiedzieć mamie o Anie i wszystkim tym, co wydarzyło się ostatnio w moim
życiu. I że mimo tych wszystkich przewrotów, ono wciąż było poukładane, a świat
nie zawalił mi się po raz kolejny.
- Mój Boże – jęknęła mama, patrząc
na Lilly bawiącą się lalkami. – W co ty się znowu wpakowałeś, Thomas?
- W miłość, mamo – odpowiedziałem ze
śmiechem. Bo świat był wtedy taki bezpretensjonalnie piękny i bez wad. –
Zobaczysz, jak tylko poznasz Anę, zrozumiesz mnie.
- Obawiam się, że nigdy cię nie
zrozumiem.
Mama wzdychała cicho nad moim losem,
ale dała mi swoje ciche błogosławieństwo, nie zgłaszając żadnego sprzeciwu. W
końcu wiedziała, że i tak zrobię to, co podpowie mi moje własne serce. A
podpowiadało mi, że chcę być z Aną. I mówiło tak głośno, jak jeszcze nigdy.
I to samo serce, które tak
krzyczało, że jej potrzebuję, że chcę być z nią, dla niej i pomimo niej,
podeszło mi do gardła, kiedy Ana przywitała mnie obojętnym skinieniem głowy. W
tej jej obojętności było coś więcej – wiele tłamszonych negatywnych uczuć,
które musiały się w niej kotłować w czasie mojej nieobecności.
Podszedłem do niej i objąłem ją, by
choć trochę załagodzić sytuację; wyrwała mi się, krzycząc, żebym jej nie
dotykał.
Nie rozumiałem.
- Ano?
- Przestań – krzyknęła, kręcąc
głową, a po jej policzku spłynęła pierwsza z wielu łez.
- Co takiego zrobiłem? – spytałem przerażony
nie na żarty.
- Nic. Jeszcze nic – odpowiedziała i
wzięła głęboki oddech, nim wyrzuciła z siebie kolejne słowa. – Ale wiem, co
zrobisz. Wiem, co chcesz zrobić. Wiem! Słyszysz?
- Co chcę zrobić, Ano?
- Zostawić mnie – pisnęła,
oskarżycielsko celując we mnie palcem. – Bo nie jestem dość dobra, bo mam zbyt
wiele wad. Bo nie dorastam ci do pięt. Bo nie jestem taką kobietą, jaką mógłbyś
naprawdę kochać.
Otworzyłem szeroko oczy, niepewny,
czy dobrze zrozumiałem to, co mówiła. Pokręciłem głową z niedowierzaniem i
podszedłem do niej, by schować ją w swoich ramionach i odgonić wszelkie strachy
i dręczące ją demony. Chciałem, by moja
Ana znów ze mną była.
- Jest tyle kobiet lepszych ode mnie
– powiedziała, choć nie panowała już nad przeraźliwym drżeniem swojego głosu. –
Jest tyle kobiet, dla których możesz mnie zostawić. Boję się, Thomas.
- Ano, przecież ja nie zostawię cię
nigdy – obiecałem, całując jej dłonie zaciśnięte w pięści. Bo naprawdę nie
miałem zamiaru jej zostawić.
Nawet wówczas, gdy takie sytuacje
zaczęły powtarzać się coraz częściej. I kiedy nie działały już ciche obietnice
i delikatne pocałunki. Ale ciągle wierzyłem. Że to tylko chwilowe, że to
kwestia paru dni, jeszcze tylko kilku takich lęków i wszystko wróci do
normalności.
Cóż, może gdybym przeczytał „Annę
Kareninę” do końca, wiedziałbym, że nie wróci; że już nie będzie normalnie.
Niedługo trwało to nasze szczęście, co? Ale w moim odczuciu było warte
wszystkiego.
Aż do momentu, w którym to „wszystko”
się wydarzyło.
I zostałem z niczym.
***
Dzień był wyjątkowo ciepły i ładny.
Szedłem powoli ulicą, donikąd się nie spiesząc i podziwiając świat, który mnie
otaczał. Nieczęsto go doceniałem, a z całą pewnością na to zasłużył. Szczęście
sprzyja dostrzeganiu piękna. Uśmiechnąłem się na widok dzieci wybiegających
radośnie ze szkoły i powędrowałem myślami do mojej córki, która najpewniej była
teraz na spacerze ze swoją mamą.
Wszystko tego dnia układało się
wyjątkowo dobrze. Rankiem Ana uśmiechała się i nie dostrzegałem smutku w jej
pięknych oczach, udało mi się załatwić kilka spraw dotyczących mojego dalszego,
pięknie poukładanego życia, a za kilka dni, kiedy tylko Ana zda egzaminy,
mieliśmy jechać do Seeboden, by Ana mogła poznać moich rodziców i Lilly. Byłem
tak szczęśliwy, że miałem ochotę śpiewać. Wbiegłem szybko po schodach, by jak
najszybciej znaleźć się w mieszkaniu i spojrzeć znów w te orzechowe oczy, i
pocałować po raz kolejny te miękkie usta, które tak bardzo mnie zaczarowały.
Tyle, że kiedy wszedłem do
mieszkania i zawołałem Anę, odpowiedziała mi głucha cisza. A gdy odwieszałem na
haczyk kurtkę przeciwwiatrową, na półeczce przy drzwiach wejściowych zauważyłem
karteczkę ze starannie napisanym moim imieniem, podkreślonym potrójną linią.
Rozwinąłem niepewnie kartkę, nie wiedząc, czego się spodziewać i pełen
najgorszych przeczuć.
Przesunąłem kilkakrotnie po
widniejących na białym papierze literach i zmarszczyłem czoło z
niezrozumieniem.
„Anna Karenina umiera z miłości.”
- Ano? – zawołałem, wchodząc w głąb
mieszkania.
Z towarzyszącym mi stale niepokojem
ściskającym moje gardło, sprawdzałem kolejno wszystkie pomieszczenia, w żadnym
nie znajdując ukochanej kobiety.
I kiedy wszedłem do sypialni, w
której przez ostatnie tygodnie codziennie budziłem się tak szczęśliwy,
usłyszałem jak pęka moje serce i niemalże zobaczyłem, jak po raz kolejny
rozpada się cały mój świat. Wydałem z siebie przeraźliwy jęk i podbiegłem do bladej
kobiety leżącej na łóżku z zamkniętymi oczami i włosami rozrzuconymi na
pościeli. Dotknąłem jej dłoni, tylko po to, by potwierdzić swoje
przypuszczenia; ręka była lodowata. Nie wyczułem pulsu. A kiedy nachyliłem się,
by ją pocałować, nie poczułem na swojej skórze jej ciepłego oddechu.
Może gdybym przeczytał tę cholerną
książkę, wiedziałbym, jak bronić się przed tym, co miało się stać.
Może udałoby mi się ją uratować.
Usiadłem na ziemi i pozwoliłem łzom
spłynąć po moich policzkach. Nic nie widziałem, nie słyszałem, ani nie czułem.
W głowie miałem tyko jedną myśl.
„W co ty się, kurwa, wpakowałeś,
Morgenstern?”.
-*-
Zwykle w tym miejscu pojawia się kilka nieskładnych zdań, które piszę szybko po wklejeniu w puste pole tekstu z Worda, a potem tak to zostawiam, bo nie mam potrzeby mówić nic więcej.
To opowiadanie jest dla mnie w jakiś sposób szczególne. Jest ważne i chciałabym do powyższego tekstu dodać coś od siebie. Wytłumaczyć ten pomysł, nawet jeśli jest to niepotrzebne i nikt tego nie przeczyta. Nie musicie, robię to raczej dla samej siebie, żeby mieć poczucie dobrze i do końca spełnionego obowiązku. Choć może nie jest to najlepsze słowo.
Pomysł na to opowiadanie zakiełkował mi w głowie już jakiś czas temu. Zaczynałam je wiele razy i ciągle coś nie pozwalało mi go dokończyć. Teraz wiem, że widocznie czekałam na odpowiedni moment.
Podoba mi się forma, w jakiej przedstawiam tutaj historię Thomasa i Any. Rzadko kiedy jestem naprawdę zadowolona z tego, co napisałam. I może też dlatego ta historia jest dla mnie tak szczególna.
Dlaczego Karenina? Nie mam pojęcia.
Kiedy wymyślałam tę historię, przyczepiło się do mnie to zdanie, które postanowiłam umieścić w tytule; ono chyba zresztą najlepiej oddaje powyższą treść. Stąd właśnie wzięła się tak istotna rola tej powieści w kontekście tekstu, który powstał... w dwa dni.
Oddaję wam dziewięć stron A4, które pisało mi się niesamowicie dobrze i lekko. Które wzbudzały we mnie wiele emocji (wylewanych na Twitterze, za co przepraszam moich followersów). Z każdym zdaniem chyba coraz bardziej wkręcałam się w tę historię.
Na ten moment czuję się lekko zmęczona. Sama nie wiem, dlaczego. Bardzo dużo włożyłam w tego jednoparta i wydaje mi się, że było warto.
Nie mam pojęcia, dlaczego to piszę.
Z potrzeby serca chyba.
Ach, i najważniejsze. Znów: chyba.
Chciałabym powiedzieć, że gdyby nie Ems, tego tekstu pewnie by tu nie było. Na pewno nie w tej formie, nie z tym bohaterem, którego bałam się tknąć. Niepotrzebnie.
Ems, jesteś wielka i...
A dobra, reszta w Zako!