niedziela, 29 grudnia 2013

Pokój z widokiem na wojnę


Będę tu, kiedy to wszystko się skończy
Błyszcząca kula ze świstem przecina powietrze. Wokół unosi się zapach śmierci, krwi i beznadziei. Nie ma perspektyw, nie ma uśmiechów. Jest ból, jest koniec, jest pustka i nicość. I każdy jeden ruch może być ostatnim, ale nie można tkwić w miejscu. Trzeba iść. Trzeba biec. Trzeba walczyć.
Szedł chodnikiem zbroczonym krwią zwykłych ludzi, którzy ośmielili się uwierzyć i w imię tej wiary powstać i walczyć. Szedł, obserwując bawiące się na ulicach dzieci, nie do końca świadome tego, co działo się wokół. Przecież to ten sam świat, w którym kiedyś było normalnie. Przecież to ci sami ludzie, kiedyś tak pełni uśmiechu, radości, kiedyś tak ufni, dzisiaj sami, samotni, zranieni. Zepsuci.
Jakie to zabawne, że kiedyś mieli wszystko, a dzisiaj został im tylko karabin z prawie pustym magazynkiem. Został im świat bez nadziei, bez szczerości, bez spokoju. Pozostał wróg, z którym nie dało się walczyć. Niesprecyzowana siła. A kiedy nie zna się przyczyny, nie można zwalczyć objawów. Uśmiechnął się do staruszki sprzedającej nieświeże kwiaty i jednym ruchem dłoni starł z twarzy fałszywy sygnał szczęścia. Widział umundurowanych mężczyzn idących szybkim krokiem w jego kierunku i ludzi zachowujących się niczym spłoszona zwierzyna. Szedł przed siebie, stawiając pewne kroki. Przecież poruszał się po swoim gruncie, po pewnej ziemi. Był przecież w mieście, w którym mieszkał od dziecka, lecz z każdym dniem odkrywał, jak bardzo się mylił, mówiąc, że zna to miejsce.
Miał jasno określony cel. Dojść do końca ulicy, skręcić dwa razy w prawo, wejść przez jasnobrązowe drzwi do starej kamienicy, a następnie wspiąć się na trzecie piętro i zapukać do kolejnych drzwi. Odetchnął z ulgą, kiedy w progu pojawiła się niska brunetka o nienagannej fryzurze układanej przed lustrem przez conajmniej godzinę. Jego serce zabiło trochę szybciej i chyba nawet poczuł coś na kształt szczęścia. Nikt nigdy nie dał mu pewności, że pożegnawszy się z nią, jeszcze kiedyś ją zobaczy. A jednak teraz ją widział.
Stała przed nim wyczekująco, tupiąc nogą w drobnym buciku na malutkim obcasie. Chciała iść. Istnieć. Walczyć. Nie czekać. Ale nie chciał, by zbytnio się narażała. Nie mogła. Przecież była małą częścią świata, w którym chciał żyć. Świata, w którym pojęcia takie jak miłość, przyjaźń i zaufanie nie były tylko abstrakcją.
Ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją, składając obietnicę, że wróci. Że nie da się zabić. Że ujrzy ją ponownie. I że kiedyś to wszystko się skończy. A karabin z prawie pustym magazynkiem znów zamieni na miłość. Bo przecież przyjdą czasy, kiedy doczekają się dzieci i zbudują dom z widokiem na Wisłę. Musieli tylko w to wierzyć, prawda?
- Nigdy nie pomyślałbym, że miłość w takich czasach jak nasze jest w ogóle możliwa. Że można zajmować się takimi sprawami jak pocałunki, wspólne spacery. Że można mieć kogoś takiego jak ty, dla kogo mógłbym walczyć - szepnął, utkwiwszy wzrok w jej brązowych tęczówkach.
- Obiecaj mi - zażądała. - Obiecaj mi, Michał, że przeżyjemy i będziemy, a nie przeżyjemy, żeby umrzeć. Że przeżyjemy wszyscy razem i jeszcze będzie sprawiedliwie.
Uśmiechnął się i pewnie pokiwał głową. Przecież to wszystko kiedyś się skończy. Nie wiedział, jakie, ani czy w ogóle będzie jutro, ale był pewien, że to, co robili nigdy nie miało pójść na marne. Byli bohaterami nie swoich czasów, żołnierzami wyklętymi, ludźmi potępionymi. Byli nikim dla innych, a najważniejsi dla kraju. Byli przyszłością, choć nadal mieszkali w pokojach z widokiem na wojnę. Mimo że to wszystko, co działo się wokół było trochę niemożliwe, trochę nieprawdziwe, trochę straszne, to szli przed siebie, z przerzuconym przez ramię karabinem i małym pistoletem przypiętym do paska. Chowali się za fałszywymi nazwiskami, za kontaktowaniem się przez łączników i za podrobionymi dokumentami. A jednak coś sprawiało, że to wszystko miało sens.
- Obiecuję, Cela. Obiecuję - wyszeptał. I nigdy jeszcze nie wierzył w nic tak mocno, jak w tą właśnie obietnicę.
- Jeden, dwa, trzy, dziesięć.
- Słucham?
- Wieczność - mamrotała niezrozumiale. - Tyle czasu upłynęło, odkąd normalnie żyłam. Tyle czasu upłynie, aż znowu będę mogła tak żyć. Może ja nie umiem być dzielna?
- Cela, co ty opowiadasz? Jesteś bardzo dzielna. Najbardziej. Tyle już przeżyłaś, tyle przeszłaś, nie możesz się poddać.
- Nie poddaję.
- Będę tu, kiedy to wszystko się skończy.


***

Powiedz, kiedy wrócisz

Błyszcząca kula ze świstem przecina powietrze. Wokół unosi się zapach śmierci, krwi i beznadziei. Nie ma perspektyw, nie ma uśmiechów. Jest ból, jest koniec, jest pustka i nicość. I każdy jeden ruch może być ostatnim, ale nie można tkwić w miejscu. Trzeba iść. Trzeba biec. Trzeba walczyć.
Minęło tyle czasu, od kiedy widziała go po raz ostatni. Kiedy zalewając się łzami, prosiła go, by otworzył oczy i ze swoim szelmowskim uśmiechem powiedział, że przecież kocha ją tak bardzo, że nigdy nie mógłby zostawić jej samej. Tymczasem kochał ją tak bardzo, że w imię tej właśnie miłości musiał odejść.
- Witaj, Janku - szepnęła cicho, zapalając znicz, który postawiła na czarnej ziemi uformowanej w coś na kształt grobu. - Jasiu wzbogacił ostatnio swoje słownictwo o kilka nowych słów, wiesz? I ciągle tylko je i je. Jest do ciebie taki podobny, nie uwierzyłbyś. I dzielnie mi pomaga. W utrzymaniu tego wszystkiego na moich barkach. Bo to naprawdę trudne, wiesz, Janek?
Zamilkła, pozwalając ciszy uspokoić trochę swoje serce, które kołatało, jak gdyby chciało wyrwać jej się z piersi. Odetchnęła głęboko, po raz tysięczny powstrzymując łzy i uklękła na zimnym betonie cmentarza, który widział już tak wiele pożegnań. A ona żegnała się codziennie, z każdym dniem odczuwając ten sam ból, co wtedy, gdy po raz ostatni spojrzał jej w oczy.
- Dziś jestem tutaj, a jutro może mnie nie być - szepnęła. - Boję się, że jutro mogę nie być. Boję się, że Jasiu zostanie na tym świecie całkiem sam. Tak się o niego boję! A przecież to tylko moja kolej, by utrzymać ten świat. Jak to jest, że tak mało mam siły? Że wszyscy wokół jakoś lepiej dają sobie radę, co? Jak to jest, Janek?
Uśmiechnęła się do przechodzącej obok staruszki, spoglądającej na nią ze współczuciem. A przecież tak nie chciała litości...
- Czasem wydaje mi się, że nie mam serca - wyznała. - Że zabrałeś je ze sobą, ale wrócisz niedługo. Wyobrażam sobie, że wyjechałeś. Znów i znów. I to takie męczące, i takie bolesne. Więc powiedz, kiedy wrócisz? Wróć, chodź bliżej, bądź bliżej. W jednym lustrze widzę dwa duchy, no powiedz, powiedz, kiedy wrócisz.
- Lena? - kobiecy głos przeniknął ciszę. - Lena, chodź do domu.
Brunetka podniosła głowę i rozpłakała się na widok przyjaciółki. To ona jeszcze ma jakiś dom?


***

Jesteśmy tacy jak oni

Błyszcząca kula ze świstem przecina powietrze. Wokół unosi się zapach śmierci, krwi i beznadziei. Nie ma perspektyw, nie ma uśmiechów. Jest ból, jest koniec, jest pustka i nicość. I każdy jeden ruch może być ostatnim, ale nie można tkwić w miejscu. Trzeba iść. Trzeba biec. Trzeba walczyć.
- Zamienili naszą miłość w nienawiść. Radość życia w chęć zemsty i odwetu. Zostaliśmy stworzeni ludźmi, a teraz jesteśmy tylko maszynami do zabijania. Bo jeśli potrafimy bez żadnych wyrzutów sumienia pociągać za spust i odebrać innym to, co dla nas jest jednym z priorytetów, czy zasługujemy na miano bohaterów, którymi nas zwą? Wielcy, wyszkoleni skoczkowie z Anglii, którzy mieli położyć kres temu, co się tutaj dzieje. Mieli w piątkę wybawić świat i raz na zawsze zakończyć tą durną zabawę w wojenkę. Tworzono o nas legendy, ale historia sama zmienia ich wydźwięk. Jesteśmy tacy jak oni, tylko że my nie mamy już nic. Wszyscy zabijamy, tracąc w tym wszystkim jakąkolwiek rachubę. Sama powiedz, Ruda. Na ilu ludziach wykonałaś już wyroki? Ile razy niepotrzebnie wszyscy pociągaliśmy za spust? No, ile? 20? 30? 40 razy? Nie wiemy. Nie wiemy, ilu ludzi zginęło z naszych rąk, pozbawiając nas resztek człowieczeństwa i normalności. I właśnie dlatego nie dam sobie odebrać tego, co jako jedyne mi pozostało. Nie zabiorą mi miłości, Ruda. A teraz widzę, że wszystko inne straciłem. Nie każ mi egzystować, kiedy jeszcze jakoś mógłbym żyć.
Ruda patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, nie do końca wiedząc, co powinna była powiedzieć. Gdyby nie widziała, jak Władek zmieniał się na przestrzeni lat, nie dotarłby do niej sens jego słów. Teraz jednak dokładnie wiedziała, że wszystko, co powiedział jest prawdą.
- Nie chcę umierać bez powodu. Miłość wydaje się być wystarczająco ważna, by zabić - szepnęła. - Ale nie dajmy się zabić, Władek. Nie teraz, kiedy wygraliśmy siebie.
- Zmieniliśmy się. Ta cholerna wojna nas zmieniła. To wszystko, co dzieje się wokół jest jakąś paranoją, urojeniem. Już nie umiem się tutaj odnaleźć. Wojna nie jest dla nikogo. Więc dlaczego my wciąż w niej tkwimy?
W ciągu ostatnich kilku lat stracił tyle, że nie był w stanie nawet wszystkiego wymienić. Był przegranym, a mimo wszystko miał więcej szczęścia niż setki tysięcy ludzi, których nigdy miał już nie zobaczyć. Miał więcej szczęścia niż Janek, więcej szczęścia niż jego własny ojciec.
- Ruda, a co będzie, jak ta wojna naprawdę się skończy?
- My będziemy, Władek. My będziemy, obiecuję.


*
z góry przepraszam, bo troszkę nagięłam serialowe realia. zdaję sobie sprawę, że Janek zginął dopiero po wojnie.
było ciężko, dlatego mam cholerną nadzieję, że to się spodoba.
z dedykacją dla mojej ukochanej Sary, która jest najlepsza na świecie i wysłuchuje tego mojego ględzenia i, o dziwo, jeszcze mi na to odpisuje! :o
mam nadzieję, że będzie wystarczająco dobre

niedziela, 17 listopada 2013

Czerwony kolor Dnia Wczorajszego


We're just too different
I mean you're dead

Miałeś kiedyś tak, że budząc się rano byłeś najzwyczajniej w świecie zmęczony? Że brakowało ci energii na resztę dnia, choć ten dopiero się zaczynał? Dwa kubki kawy na wynos równie dobrze mogłyby być dwiema szklankami wody mineralnej, a kilka godzin snu - czasem poświęconym na beznadziejne wpatrywanie się w sufit?

Andrzej rzucił torbę treningową, wypełnioną po brzegi śmiedzącymi koszulkami w kąt, wzdychając przy tym ciężko. 
- Melka, ty nawet nie wiesz, jak mnie denerwuje ten twój cholerny chichot. Błagam, opanuj się, bo głowa mi pęknie.
Złotowłosa dziewczyna pojawiła się w drzwiach prowadzących do kuchni z kubkiem do połowy wypełnionym zimną już herbatą. Patrzyła na niego z nieukrywanym rozbawieniem, nawet nie mrugając. Przestępowała tylko z nogi na nogę i w dość nienaturalny sposób wyginała stopy, na których miała czarne baletki.
- I te twoje usta - mruknął niezadowolony, podchodząc nieco bliżej. - Po co malujesz je czerwoną szminką? Już lepsze byłyby takie normalne, malinowe, twoje. Tych to się nawet całować nie chce, takie są sztuczne, zimne. Nie lubię, kiedy malujesz usta na czerwono.
Amelia zacisnęła krwistoczerwone wargi, udając urażoną, jednak w jej oczach wciąż błyskały radosne ogniki. Jego słowa spływały po niej, bo przecież wiedziała, że on wcale tak nie myśli, a ich imiona zupełnie do siebie nie pasują. Zresztą, i tak było już za późno, żeby czymkolwiek mogła się przejąć.
- I czemu zawsze nosisz czerwone sukienki? Nie pasują do ciebie, zupełnie tak jak te twoje usta. A do tego ja tak nie znoszę czerwonego, przecież wiesz. - Spojrzał na nią przelotnie, jak gdyby chciał ocenić, czy jest jeszcze coś, co mógłby skrytykować. - Mogłabyś chociaż raz dopić tą cholerną herbatę.
Blondynka zaśmiała się perliście, przyłożyła dłoń do ust i posłała siatkarzowi buziaka.
- Dnia byś beze mnie nie wytrzymał, Andrzej.
- A muszę przeżyć bez ciebie wieczność.


***


Siedzieli przed telewizorem na beżowej kanapie, oglądając wybitnie beznadziejny horror któregoś z amerykańskich reżyserów. Oboje już dawno zgubili wątek, założywszy, że takowy w ogóle istniał, i tak właściwie to wpatrywali się w ekran zupełnie bezcelowo. I nawet za rękę nie mógł jej złapać, a przecież tak bardzo chciał.

- Melka, możemy to wyłączyć i po prostu porozmawiać? - zapytał, czując, że znów dopada go ten melancholijny, melkowy nastrój. Dziewczyna spojrzała na niego wyczekująco. - No, bo wiesz, my prawie wcale nie rozmawiamy. I nawet nie wiem, co robisz całymi dniami, kiedy mnie nie ma. A przecież tak bardzo bym chciał to wiedzieć.
- Piję herbatę - odparła i wzruszyła ramionami, bo przecież herbaty było najzwyklejszą rzeczą na świecie. - Waniliową.
- Zawsze waniliową?
- Tak - potwierdziła, kiwając głową. - A ty? Co ty robisz, kiedy cię nie ma całymi dniami?
- Gram w siatkówkę, przecież wiesz - odpowiedział bez zastanowienia. - I uczę się, jak żyć, kiedy ty wolisz nie-być.
Amelia otworzyła już usta i uniosła ręce w geście protestu, kiedy Wrona jednym ruchem dłoni dał jej znać, by nic nie mówiła i mrugnął do niej znacząco.
- Klejdysz, wiesz przecież, że ja wiem, że ty nie chcesz. Ale to nie takie proste, kiedy ty całymi dniami tylko pijesz herbatę i nawet nie mogę cię przytulić. A najgorsza w tym wszystkim jest świadomość, że to wszystko na moje własne życzenie - urwał, krzywiąc się jakby w bólu. - A ty nie chcesz rozmawiać. Dlaczego nie chcesz rozmawiać, Melka? Tylko te twoje cholerne czerwone usta i paskudna sukienka... I po co ja tak wtedy narzekałem, co? - Schował twarz w dłoniach, nie dowierzając własnej głupocie i nieodpowiedzialności. - A było ci powiedzieć, że przecież jesteś idealna, nawet w tej pieprzonej kiecce i że się kocham jak nie wiem co... Może wtedy nie musiałabyś uciekać? 
Amelia otarła łzę spływającą po bladym, zrobionym jakby z porcelany policzku i uniosła delikatnie kąciki ust w kolorze kwiatu maku.
- Może to po prostu miało tak być, żebyś polubił czerwony? - zasugerowała.
- Ale nienawidzę go jeszcze bardziej, Mela.
Dziewczyna zamyśliła się przez chwilę i utkwiła wzrok w martwym punkcie, gdzieś ponad głową Andrzeja. Na zewnątrz dął silny wiatr, a krople deszczu złowrogo bębniły o szyby. Było źle, inaczej, nie tak.
- Ale wiesz, Amelia Klejdysz i Andrzej Wrona zupełnie do siebie nie pasują - uznała z niezachwianą pewnością.
- Natomiast my do siebie pasujemy. I pasują też Amelia i Andrzej Wrona... Wronowie? Wrony...?
- Gawrony - zachichotała w ten sam, denerwujący sposób. - Kto by pomyślał, że we mnie zakocha się Andrzej Wrona, co?
- Kto by pomyślał, że złamiesz mu serce? - odparł z bolesnym grymasem na twarzy.
- No, ale sam powiedz: siatkarz i baletnica nie idą razem w parze - ciągnęła blondynka, charakterystycznie kiwając głową.
- A niby dlaczego? Melka, nie szukajmy powodów, szukajmy Jutra - zaproponował. 
- Jutro mnie nie ma, a ja nie mam Jutra. Skończyłam się Wczoraj, bo Wczoraj pokochało mnie tak bardzo, że już nigdy nie odda. - Wzruszyła ramionami, ale ramiona jej drżały i na pierwszy rzut oka widać było, że ledwo powstrzymuje się od płaczu. - Ale wiesz, mógłbyś mnie czasem odwiedzić.
- Mam cię odwiedzić we Wczoraj, kiedy sam czekam na Jutro? - zdziwił się. - Klejdysz, przez ciebie to ja się czuję czasem głupszy od Karola. 
- Tak, byłoby mi bardzo miło, gdybyś odwiedził mnie w moim Wczoraj. Chociaż raz, to przecież nie tak dużo, prawda? Nawet, jeśli ty jesteś Jutrem. - Dziewczyna zamyśliła się, przygryzając wargę. Utkwiła wzrok w jego brązowych tęczówkach, tak przepełnionych miłością. - Tak właściwie to przecież już od dawna mógłbyś być czyimś Jutrem. Dlaczego nie jesteś czyimś Jutrem?
- Jestem twoim Dzisiaj, Klejdysz i bardzo bym nie chciał, żebyś została we Wczoraj.
- Ale ja muszę tam zostać, Andrzej. To jest droga jednokierunkowa, moja prywatna autostrada do piekła.
Siatkarz przeniósł wzrok ze złotowłosej dziewczyny na porcelanową baletnicę, stojącą na białej komodzie. Lalka miała blond włosy spływające kaskadami po nagich ramionach. Jej wątłe ciało zakrywała krótka, czerwona spódniczka, a wokół kostek oplecione miała czarne wstążki. I nawet wyraz twarzy miały ten sam.


***



Bełchatów, 32.11.2013

Melka!
Piszę do Ciebie z Jutra, choć czuję, że tak naprawdę nigdy tam nie przybędę. Będę tak tkwił, zawieszony gdzieś między Wczoraj a Dzisiaj; między Twoją i moją miłością; między prawdą a nami.
W tamtym dniu bolało mnie dosłownie wszystko. Każda najdrobniejsza kosteczka, każdy nerw. Bolało mnie serce i cała moja miłość do Ciebie. Bo to moja wina, że nie mamy już Jutra. Chciałem pobiec na koniec świata i rzucić się z wysokiego brzegu rzeczywistości prosto w ramiona Dnia Wczorajszego, krzycząc, że wszystko, co miałem przepadło. Że Ty mi przepadłaś, przesypałaś mi się między palcami jak ten cholerny piasek. Tak ulotna, krucha, nie-moja jak jeszcze nigdy wcześniej.
Wiesz, że ja wcale nie myślałem tak, jak mówiłem? Bo przecież ja Cię kocham tak samo w czerwonych sukienkach, jak w tych niebieskich. I nie mam Ci za złe tego, ile poświęcasz dla baletu. Ja wiem, że taniec to Twoja ucieczka, ale chyba za bardzo się bałem, że to ode mnie będziesz uciekać. A tego nie chciałem. Bo ja cię kocham najbardziej na caluteńkim świecie, Klejdysz i nie zniósłbym, gdybyś ode mnie uciekała. A i tak uciekłaś...
Kocham nazywać się moją Melką i patrzeć, jak Twój nos robi się czerwony w czasie zimowych spacerów. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym żyć bez patrzenia na Twoje czerwone usta i jak dopijasz swoją waniliową herbatę. I nienawidzę się najbardziej na świecie za to, że sobie to odebrałem. Ale chyba jesteśmy teraz zbyt różni, bo ja jestem z Jutra, a ty ze Wczoraj. Przynajmniej powinienem być...
Czarne wstążki ciasno oplecione wokół kostek, czerwona spódnica i usta w kolorze krwi. Złote włosy i oczy czarne jak małe węgielki. Za niczym nie będę tęsknił tak, jak za Tobą, Klejdysz. 
Andrzej

Zgiął kartkę na pół i wsunął do koperty. Spojrzał przez okno i zobaczył spadające z nieba pierwsze płatki śniegu, blade zupełnie jak cera młodej baletnicy, która utkwiła we Wczoraj bez szans na Jutro i nigdy już nie zatańczy.


*
wreszcie, wreszcie, wreszcie!
bardzo tęskniłam za pisaniem na BMO, ale brak pomysłów, czasu i chęci... 
no, w każdym razie wreszcie ruszyłam, a Andrzej i Melka bardzo mi pomogli (:
i jak wam się podoba pierwsze opowiadanie po tak długiej przerwie?

PS. horrorem, który oglądali Melka i Andrzej była ZABÓJCZA OPONA, czyli najgłupszy "horror" na świecie.