sobota, 26 grudnia 2015

Anna Karenina umiera z miłości


Lubiłem dostawać to, czego chciałem. Kiedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki coś lub ktoś stawał się moim, przynależał do mnie. Lubiłem świadomość, że mogę to mieć, nawet, gdy nie poproszę – wbrew temu, co całe życie wpajała mi matka. Głupi. Zapomniałem, że ludzi tak naprawdę nie można mieć.   

            Zawiązując krawat, przyglądałem się Silvii, która tuszowała rzęsy, siedząc przed lustrem. Jej pies plątał mi się między nogami i powarkiwał cicho z sobie jedynie znanego powodu. Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze i wciągając na siebie granatową marynarkę, doszedłem do wniosku, że było całkiem nieźle. Jak na kogoś takiego. Silvia rzuciła mi przelotne spojrzenie i uśmiechnęła się z zadowoleniem.
            - Przystojny jesteś, Morgenstern – rzuciła, po czym wstała i podeszła do mnie, by delikatnie naciągnąć mi marynarkę. Zrobiła to raczej z przekory, niż z konieczności, bo ubranie leżało niemal idealnie. Przyjrzałem się jej dokładnie, kiedy siedząc na łóżku, wkładała wysokie czarne szpilki i uśmiechnąłem się pod nosem.
            - Tobie też niczego nie brakuje – mruknąłem i objąwszy ją w pasie, musnąłem jej usta; chyba tylko po to, by za chwilę w łazience zmywać ślady czerwonej szminki, które kobieta zostawiła na moich wargach i policzku.
            I kiedy wreszcie udało mi się zmyć z siebie damską pomadkę – a trzeba przyznać, że to cholerstwo bardzo ciężko schodzi – mogliśmy wreszcie wyjść, choć i tak byliśmy już delikatnie spóźnieni. Włożyłem płaszcz i eleganckie buty, których szczerze nie znosiłem, zabrałem klucze z haczyka w korytarzu i wyszedłem w piekielnie mroźną noc. Mróz szczypał mnie w uszy i w nos, a śnieg nieprzyjemnie skrzypiał mi pod butami. Podziękowałem opatrzności, która czuwała nade mną kilka godzin wcześniej, kiedy postanowiłem mimo szczerego braku chęci schować samochód do garażu. Podałem rękę Silvii, by nie poślizgnęła się na oblodzonym chodniku przed domem i podprowadziłem do samochodu.
            Natychmiast włączyłem ogrzewanie i radio. Cofając z podjazdu, wsłuchiwałem się w piosenkę jakiejś amerykańskiej piosenkarki, która według spikera miała umilać sylwestrową imprezę. Tak jakby ktoś w sylwestra tańczył do piosenek lecących w radiu. Silvia milcząco wyglądała przez okno i co chwilę naciągała swoją czarną sukienkę, która, moim skromnym i zdecydowanie zazdrosnym zdaniem, była zbyt krótka jak na wieczór, którego nie spędzaliśmy tylko we dwoje. Położyłem dłoń na jej kolanie i zaśmiałem się, kiedy strząsnęła ją natychmiastowo, zdziwiona, że coś wyrwało ją z zamyślenia.
            - O czym myślisz? – spytałem, włączając kierunkowskaz.
            - O tym, że jestem wielką szczęściarą – wyznała z uśmiechem. – O tym, ile dobra i radości wniosłeś w moje życie. I o tym, że chcę, by tak było już na zawsze.
            - Będzie – zapewniłem ją; raczej z grzeczności, niż z przekonania.
            - Mam nadzieję – szepnęła, kiedy podjechaliśmy pod dom Andreasa. – To jak, Thomas, jesteś gotowy na pierwszego wspólnego sylwestra?
            - Gotowy jak cholera – zapewniłem i pocałowałem ją, co skwitowała szczerym śmiechem.
            Od zawsze podobały mi się blondynki.

***

            Weszliśmy do salonu prawdopodobnie jako ostatni z zaproszonych gości. Przywitano nas radosnymi okrzykami. Kofler pełniący tego wieczora rolę gospodarza, przytuliwszy Silvię, zapewnił ją, że pięknie wygląda, na co przyciągnąłem ją do siebie z udawaną zazdrością i kazałem przyjacielowi pilnować własnych interesów, a do moich się nie wtrącać. Po tym, jak jeszcze nie tak dawno zawalił się cały mój świat, całkiem sprawnie udało mi się poukładać większość spraw. I nawet w żartach nie chciałem, by cokolwiek się zmieniało – na jakiekolwiek nowości nie byłem jeszcze gotowy. I polubiłem to nowe, spokojne życie z Silvią u boku. Może brakowało mi skoków, ale cena, jaką za nie płaciłem, była za duża. I nie chciałem jej płacić.
            - Morgi, dobrze, że jesteś! – zawołał Alex, nasz wspólny znajomy i najlepszy imprezowy kompan, jakiego można sobie było wymarzyć. – Już się bałem, że nie będzie z kim pić!
            - Thomas w tym roku nie pije – zawołała Silvia i puściła Alexowi perskie oko. – No, chyba że lampkę szampana o północy.
            - Ja właśnie to miałem na myśli! – Alex uniósł ręce w geście obronnym.
            Przywitaliśmy się z resztą gości, którzy co chwila zapewniali nas, jak pięknie wyglądamy i jak bardzo do siebie pasujemy, co było oklepaną formą rozluźniania atmosfery. Uśmiechałem się i za każdym razem dziękowałem, przybijałem piątki chłopakom i przytulałem ich partnerki, odwdzięczając się komplementami, których zapewne łaknęły. Przecież nie po to spędzały przed lustrem tyle czasu, misternie wykonując makijaż, by teraz nikt ich nie docenił. Może nie wiedziałem za wiele o kobietach – nigdy nie próbowałem się dowiadywać – ale tego byłem pewien, kobiety kochają komplementy i uwielbiają być podziwiane.
            - Czego się zatem nie napijecie? – spytał Andreas, prezentując różnorakie trunki, w wówczas jeszcze pełnych butelkach.
            - Whisky – odpowiedziałem z automatu, nawet nie patrząc na rozstawione różnokolorowe butelki w najróżniejszych kształtach. Ostatnio piłem jej zdecydowanie za dużo.
            Rozsiadłem się wygodnie na kanapie, podczas gdy dwie pierwsze pary wykazały się odwagą i wyszły na środek, by zatańczyć coś, czego nie można było zaliczyć do żadnej z kategorii tanecznych. Nie chciałbym być złośliwy, ale ich wygibasy nie podchodziły nawet pod taniec nowoczesny, a tam wystarczy się na ziemi położyć i wstać, żeby usłyszeć od znawców, że „było pięknie”. Przesunąłem wzrokiem po gościach, którzy tego wieczora przyszli do Koflera i nawet, gdybym chciał ich policzyć, prawdopodobnie zgubiłbym się po trzydziestej osobie. Wesoły gwar rozmów nie cichł ani na chwilę i zagłuszał muzykę płynącą z wieży stereo. To był jeszcze ten etap imprezy, kiedy po prostu trzeba rozmawiać, zachowywać pozory i interesować się firmą znajomego znajomej.
            - Andi ma bardzo ładny dom – stwierdziła Silvia, siadając obok mnie z lampką czerwonego wina w dłoni. – Taki przytulny.
            Przyjrzałem się dokładnie pomieszczeniu, w którym bywałem już setki razy, a na które nigdy nie spojrzałem pod kątem jego przytulności. Dom był ładny, ale nie powiedziałbym, żeby kiedykolwiek panowała w nim taka atmosfera jak ta, za którą kochałem mój rodzinny dom w Seeboden. Ale kto wie, może to ja po prostu nie umiałem tego poczuć?
            - Morgi! – usłyszałem głos Natalie. Natalie była smukłą blondynką o bardzo długich nogach, z którą rozmawiałem kilka razy w życiu w czasie koflerowych imprez. – Co słychać?
            - Wszystko po staremu – odpowiedziałem z uśmiechem, odrywając wzrok od jej zgrabnych ud. Postanowiłem przedstawić jej Silvię, której nogi też były niczego sobie. Doceniałem to, co miałem; a przynajmniej starałem się. Wciąż miałem w głowie myśl, że jeden fałszywy ruch znów może spowodować, że stracę wszystko, co jest dla mnie ważne. I ta myśl nie dawała mi spokoju.
            Nagle rozległ się dzwonek do drzwi wejściowych i wszyscy, jak jeden mąż rzucili Andreasowi pytające spojrzenia. Sam byłem zresztą przekonany, że ja i Silvia przyszliśmy jako ostatni. I że nikt nie będzie na tyle nietaktowny, by spóźnić się jeszcze bardziej.
            Moja pomyłka okazała się później być jednocześnie najlepszym, co mnie spotkało, jak i moim przekleństwem.
            Andreas, który poszedł powitać nowego gościa, wrócił po kilku chwilach, prowadząc za rękę niewysoką brunetkę, o wielkich zagubionych oczach. Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby przyjście na tę imprezę było ostatnim, na co miała ochotę i jakby chciała się zapaść pod ziemię, czując wbite w siebie uważne spojrzenia wszystkich zgromadzonych. Andi z uśmiechem uniósł rękę, by odpowiednio zaanonsować nowoprzybyłą.
            - Przedstawiam wam Anę – mrugnął do dziewczyny, by dodać jej otuchy. – Moją przyjaciółkę z dzieciństwa, która sądziła, że spędzi sylwestra sama, czytając dzieła rosyjskich pisarzy. Mam nadzieję, że ta zabawa będzie najlepszą w jej życiu i że jeśli cokolwiek z niej zapamięta, to na bardzo długo.
            Wszyscy goście zaczęli bić brawo i wykrzykiwać radosne powitania dla Any. Wszyscy poza mną.
            Trzymałem prawie pustą już szklankę whisky i studiowałem dokładnie wygląd dziewczyny. Jej ciemnobrązowe włosy, delikatnie zadarty nos, drobne ciało, które zdawało się być kruche niczym porcelana. Poza tym miała duże, piękne oczy, którymi niepewnie wodziła po całym pomieszczeniu. I jej usta. Mój Boże! Nigdy w życiu nie widziałem piękniejszych, bardziej idealnych ust. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego Andreas nigdy nie opowiadał mi o swojej przyjaciółce z dzieciństwa.
            A później rozmyślałem nad tym, od jak dawna podobają mi się brunetki.

***

            Kiedy skończyła się chyba piąta pod rząd piosenka, do której powoli bujaliśmy się z Silvią na boki, nie oponowałem, kiedy Alex postanowił zabawić się w odbijanego i zajął moje miejsce na niewielkim parkiecie. Podszedłem do barku, by uzupełnić szklankę odpowiednią ilością whisky i ogarnąłem wzrokiem caluteńki salon w poszukiwaniu tej jednej twarzy. Nie znalazłem jej, ani jej wielkich oczu, ani idealnych ust. Postanowiłem zajrzeć do paru innych pomieszczeń, bo, na Boga, musiałem ją znaleźć. I kiedy wszedłem do kuchni, zobaczyłem ją siedzącą przy stole i wpatrującą się uważnie w opróżnioną już szklankę. Nie zauważyła, że wszedłem i dopiero po kilku chwilach, zdobyłem się na odwagę i postanowiłem się odezwać.
            - Andreas nigdy mi o tobie nie mówił – powiedziałem i zająłem miejsce naprzeciwko niej.
            - Bo ja nie jestem osobą, o której opowiada się fajnym znajomym – rzuciła, uciekając przed moim natrętnym spojrzeniem.
            Jej oczy okazały się być orzechowej barwy, gdzieniegdzie łamanej miodowymi refleksami. Usta z bliska zdawały się być delikatne i miękkie, i sam nie wiem, ile mnie kosztowało, by nie wyciągnąć dłoni przed siebie i ich nie dotknąć. Przez głowę przemknęło mi tyko „Morgenstern, w co ty się, do kurwy nędzy, znowu pakujesz?”, które zignorowałem, biorąc kolejny łyk whisky.
            - Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie – powiedziałem i zmrużyłem oczy, wciąż wpatrując się w nią uważnie i wywołując rumieniec na jej twarzy.
            - Wydaje ci się – odpowiedziała obojętnie, wreszcie zdobywając się na spojrzenie mi w oczy.
            Nie miała na sobie ani odrobiny makijażu. Nie pachniała drogimi perfumami i nie założyła kolczyków z diamentami. Była kompletnie inna od pozostałych kobiet na imprezie. Była inna niż Silvia.
            - Dziewczyna, która przychodzi na sylwestra do przyjaciela w dżinsach, szarej bluzie i bez odrobiny makijażu z całą pewnością jest godna uwagi – powiedziałem, siląc się na ton nieznoszący sprzeciwu. – Mam na imię Thomas.
            - Wiem, jak masz na imię – powiedziała natychmiast i po raz kolejny się zarumieniła. – Andi sporo mi o tobie mówił.
            - Co takiego mówił?
            Spojrzała na mnie niepewnie i nie pytając o zgodę, wyjęła mi z rąk szklankę, a następnie jednym haustem opróżniła jej zawartość. Uniosłem brew, ale nie odezwałem się. Cokolwiek czyniło naszą rozmowę tak trudną dla niej, było warte przeczekania i wszelkich prób, by się tego pozbyć.
            - Że jesteś świetny – mruknęła tak cicho, jakby chciała, żebym nie usłyszał. – Że jesteś niesamowitym skoczkiem, genialnym kumplem, wspaniałym ojcem i najlepszym kompanem do absolutnie wszystkiego. Że jesteś dzielny, silny, bla, bla, bla.
            Zacisnąłem zęby i wycedziłem:
            - Nie jestem. Wcale nie jestem.
            Ana chyba przestraszyła się mojego tonu, który natychmiast spróbowałem załagodzić uśmiechem, ale na niewiele się to zdało. Popatrzyła na mnie spod przymrużonych powiek i skrzyżowała ręce na piersi.
            - Użalanie się nad sobą zostawię na jakiś inny wieczór – powiedziałem i wreszcie oderwałem od niej wzrok.
            Nie odpowiedziała. Pomieszczenie całkowicie wypełniły dźwięki piosenki dochodzące z salonu z akompaniamentem śmiechów i coraz cichszego gwaru rozmów. Teraz to ona zaczęła mi się przyglądać. Wytrzymałem jej badawcze spojrzenie i panującą między nami ciszę. Ana odetchnęła głęboko, po czym stało się coś, czego kompletnie się nie spodziewałem.
            - Nie mam pojęcia, co ja tutaj w ogóle robię i dlaczego Andreas tak bardzo nalegał, żebym przyszła. Bardzo bym chciała spędzić ten wieczór w łóżku z kubkiem malinowej herbaty i moim bardzo zniszczonym egzemplarzem „Anny Kareniny”. O północy przywitałabym nowy rok, a zaraz potem poszłabym spać i wszyscy byliby szczęśliwi. Nie musiałbyś się męczyć rozmową ze mną, ja nie musiałabym tu siedzieć sama, a Andi nawet by nie zauważył, że mnie nie ma.
            - Nie siedzisz tu sama – zauważyłem natychmiast. – Jak często spędzasz wieczory z Tołstojem?
            - Tak często, jak tylko się da – odpowiedziała. – „Anna Karenina” to najpiękniejsza książka na świecie, chociaż dość smutna. To straszne, co miłość potrafi zrobić z człowiekiem, prawda?
            Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w kuchni pojawił się Andreas, który wybełkotał coś o zbliżającej się północy i szukającej mnie Silvii. Westchnąłem, bez słowa wstałem i wróciłem do salonu, w którym czekała na mnie moja kobieta. Nie skończyłem rozmowy z Aną, bo wcale nie chciałem jej kończyć. Zostawiłem sobie otwartą furtkę i czułem, jak zaczyna przez nią uciekać moje pozornie poukładane życie.
            A kiedy o północy całowałem Silvię i życzyłem jej wszystkiego najlepszego, przed oczami wciąż miałem duże, orzechowe oczy i usta, które z tak wielkim trudem wypowiadały każde słowo. Ich właścicielka zdążyła gdzieś zniknąć i kiedy nie odnalazłem jej wzrokiem w domu Koflera tamtej nocy, obiecałem sobie, że znajdę ją innym razem.
            I że znów nie dokończymy naszej rozmowy.
***

            Nazajutrz, kiedy Silvia jeszcze spała, poczłapałem niezdarnie do jej domowej biblioteczki w poszukiwaniu dzieła, którego nigdy wcześniej nie miałem w dłoniach. Książek było sporo i miałem nadzieję, że znajdę w jej zbiorze to, czego szukałem. Po pół godziny, nadal z pustymi rękoma, odszukałem w kieszeni marynarki mój telefon i natychmiast wybrałem znany na pamięć numer.
            Głos w słuchawce rozległ się już po drugim sygnale.
            - Mamo, masz „Annę Kareninę”? – spytałem od razu, nie składając mamie życzeń noworocznych ani nie witając się z nią należycie.
            - Gdzieś powinnam mieć – odpowiedziała z zaskoczeniem słyszalnym w głosie. – Thomas, dlaczego w Nowy Rok o godzinie dziewiątej rano pytasz mnie o „Annę Kareninę”?
            - To długa historia, mamo – odpowiadam machinalnie. – Przyjadę do ciebie dzisiaj.
            - Bardzo proszę, ale…
            - Sam – dodałem i pożegnawszy mamę, rozłączyłem się, nie odpowiadając na pytania, czy coś się stało.
            Zostawiłem śpiącej Silvii niezdarnie napisaną wiadomość, że pojechałem do mamy i że życzę jej miłego dnia. W Seeboden byłem po trzech godzinach jazdy. Po kolejnej godzinie trzymałem w rękach książkę, której całkowicie oddałem się przez resztę dnia. A także przez kilka kolejnych, w czasie których odrzuciłem wiele połączeń i otrzymałem wiele smsów pełnych wyrzutów, smutku i niezrozumienia. Nie powinienem był zostawiać Silvii bez wyjaśnienia. Ale to, co mną kierowało, było silniejsze ode mnie.

***

            Po czterech dniach przesiadywania w fotelu mojego ojca z książką na kolanach, znałem już prawie całą treść powieści. Odnalazłem w niej jakąś cząstkę siebie i byłem w stanie dokładnie wczuć się w sytuację. Rozumiałem Annę. Rozumiałem to, że odeszła od męża, którego nie kochała, chociaż był dobrym i uczciwym człowiekiem. Potrafiłem zrozumieć, że Karenina przegrała z ogarniającą ją miłością i oddała się bez reszty uczuciu, które z każdym dniem zdawało się być silniejsze.
            W końcu, jak mi się wtedy wydawało, przeżyłem już coś podobnego.
            Książki nie zdążyłem dokończyć, bo mama, wyraźnie zmartwiona moim nienaturalnym zachowaniem, zaczęła zadawać mi setki pytań, na które wcale nie miałem ochoty odpowiadać. I co gorsza – które wywołały we mnie poczucie winy w stosunku do Silvii, którą zostawiłem w Innsbrucku ze świstkiem papieru. Pożyczyłem jednak powieść i miałem zamiar dokończyć ją zaraz po powrocie.
            Przez całą drogę do Innsbrucka miałem przed oczami ogromne brązowe oczy i poważną twarz Any, która wydawała mi się dziwnie smutna, nawet gdy idealne usta dziewczyny układały się w uśmiech. Chciałem jej powiedzieć, że się z nią zgadzam – że „Anna Karenina” to rzeczywiście piękna książka, że rozumiem Annę. Chciałem opowiedzieć jej o tym, co mną kierowało, kiedy zdecydowałem się odejść od Kristiny bez względu na wszystko, co do tej pory nas łączyło i oddać się porywającemu mnie uczuciu. Nie byłem nawet pewien, czy Ana chciałaby mnie słuchać. Ale i tak miałem zamiar spróbować.
            Wjechałem na parking pod domem Silvii, a moje serce zaczęło bić odrobinę szybciej. Bo co ja jej właściwie miałem powiedzieć? Że jak głupi pojechałem do Seeboden w pogoni za książką, o której powiedziała mi jakaś przypadkowa dziewczyna? Że wolałem pokonać trzygodzinny dystans między Innsbruckiem, a moim domem rodzinnym, niż poczekać jeden dzień i zwyczajnie pójść do księgarni? A na koniec; że kompletnie o niej przez te cztery dni nie myślałem?
            Nacisnąłem dzwonek do drzwi, bo nie zabrałem kluczy. Przestępowałem z nogi na nogę i czekałem, aż Silvia mi otworzy. Z domu dobiegło mnie szczekanie Mozarta; to znaczy psa Silvii i kiedy po jakichś pięciu minutach czekania, trzymałem już w ręce telefon komórkowy, drzwi powoli się uchyliły.
            Silvia spojrzała na mnie spod opuchniętych powiek złowrogo i odsunęła się nieznacznie, by wpuścić mnie do środka. Stanąłem w hallu i spojrzałem na nią pytająco, żeby wybadać grunt. Nie zareagowała – wciąż patrzyła na mnie z wściekłością i oddychała miarowo z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. I nie mam pojęcia, kiedy jej dłonie zaciśnięte w pięści znalazły się na mojej klatce piersiowej i zaczęły w nią uderzać, pomagając Silvii wyładować złość. Złapałem ją za nadgarstki i przyciągnąłem do siebie, otaczając ramionami. Dobiegł mnie cichy szloch, a mój sweter w miejscu, na które kapały jej łzy zrobił się kompletnie mokry.
            - Kurwa, Morgenstern, zrób tak jeszcze raz – wychlipała, odsuwając się ode mnie na odległość ręki – a powyrywam ci nogi z dupy, ukręcę ci uszy, a potem rzucę Mozartowi na pożarcie.
***

            Spełniłem obietnicę, którą złożyłem samemu sobie w sylwestrową noc. W dodatku spełniłem ją bardzo szybko. Kilka dni po tym, jak wróciłem do Innsbrucka, kiedy moje relacje z Silvią wróciły do normy, postanowiłem zadzwonić do Andreasa. Życie już wtedy po raz kolejny zaczynało wymykać mi się spod kontroli, ale mimo tej świadomości ślepo w to brnąłem.
            - Andreas, potrzebuję numeru do Any – powiedziałem, kiedy mój przyjaciel podniósł słuchawkę.
            - Po co? – spytał z chłodem w głosie.
            - Chciałem z nią porozmawiać o książce, którą mi poleciła – odpowiedziałem bez zastanowienia, mając nadzieję, że Kofler nie będzie drążył tematu. Nie doceniłem go jednak.
            - Morgenstern, w co ty się znowu chcesz wpakować, co?
            - W nic – warknąłem. – Chcę po prostu porozmawiać o książce z twoją znajomą. Za to nie idzie się do piekła.
            W słuchawce rozległo się głośne westchnięcie, ale po paru chwilach trzymałem w dłoni karteczkę z zapisanym pospiesznie rzędem cyfr. Drżącą dłonią wklepywałem numer w komórce i oddychałem nierówno, czekając, aż Ana odbierze. Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, dlaczego tak głupia czynność wzbudzała we mnie tyle emocji. A później usłyszałem jej głos i mimowolnie uśmiechnąłem się szeroko, a po moich plecach przebiegły ciarki.
            - Cześć Ana – przywitałem się. – Thomas.
            Milczała chwilę, aż w końcu się odezwała:
            - Po co do mnie dzwonisz?
            - Spotkaj się ze mną – poprosiłem i wstrzymałem oddech, czekając na odpowiedź.
            - Dlaczego?
            - Chcę z tobą porozmawiać o „Annie Kareninie” – powtórzyłem to, co chwilę wcześniej wmawiałem Koflerowi. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że był to tylko pretekst. Tylko ja wiedziałem, jak bardzo potrzebowałem znowu spojrzeć jej w oczy.
            - Nie mogę, Thomas, nie mam czasu – odparła cicho po chwili zastanowienia.
            - Ja poczekam, Ano. To nie musi być dzisiaj.
            I uległa. Pierwszy raz.

***

            Siedziałem naprzeciwko niej, nie mogąc uwierzyć w to, że znów ją widzę. Rzadko na mnie patrzyła – krępował ją mój natarczywy wzrok, ale nie mogłem oderwać od niej oczu. Była piękniejsza niż w którymkolwiek z moich wspomnień. Jej usta były jeszcze pełniejsze, a ich barwa była perfekcyjnie różowa bez użycia jakiejkolwiek szminki czy pomadki. Ana trzymała w dłoniach kubek z malinową herbatą i bawiła się woreczkiem zanurzonym we wrzątku.
            - Przeczytałeś „Annę Kareninę” po tym, co ci powiedziałam? – spytała, wyraźnie nie mogąc znieść panującej ciszy. Była skrępowana. A ja czułem się winny.
            - Tak – odpowiedziałem natychmiast. – To znaczy; prawie.
            - Gdzie skończyłeś?
            - Ostatnio czytałem o przeprowadzce Anny i Wrońskiego.
            Ana pokiwała głową i wzięła łyk herbaty, która intensywnie pachniała malinami. A ja czekałem, aż znów się otworzy i zacznie mówić, a ja będę mógł wsłuchać się w jej melodyjny głos. Co ty znów odpierdalasz, Morgenstern?
            - Uwielbiam tę historię, mogłabym o niej mówić godzinami – wyznała z uśmiechem. Nieśmiałym, ale pięknym. – Strasznie chciałam to przerabiać na studiach, ale nie było na to czasu.
            - Co studiowałaś?
            - Studiuję – poprawiła mnie. – Filologię rosyjską.
            Zmarszczyłem brwi, na co Ana zaśmiała się i westchnęła. Pierwszy raz tego dnia spojrzała mi w oczy. W jej brązowych tęczówkach pojawiły się radosne błyski, a jej twarz rozjaśniła się i na chwilę straciła swój smutny wyraz. I, mój Boże, przysięgam, nigdy w życiu nie widziałem nic równie pięknego.
            - I jak jest? – spytałem i sam się zdziwiłem, że naprawdę mnie to interesowało.
            - Różnie – wzruszyła ramionami. – Ale kocham to. Poświęcam się temu w całości i czuję, że ta kultura, język, to wszystko stało się bardzo dużą i nieodłączną częścią mnie. I wreszcie znalazłam coś, co wypełniło tę przeraźliwą pustkę, która nie chciała dać mi spokoju.
            - I co z tą pustką?
            - Już mi nie dokucza. Przynajmniej nie aż tak – uśmiechnęła się. Tyle że radość znów zniknęła z jej twarzy.
            A ja obiecałem sobie, że ją przywrócę. I że wypełnię tę pustkę w jej życiu. I ani raz w czasie naszego spotkania nie pomyślałem o Silvii. Wyrzuty sumienia zaczęły mnie zżerać, gdy tylko rozstałem się z Aną i wsiadłem do samochodu, by wrócić do domu i znów okłamać moją kobietę, by znów zostawić ją z niedopowiedzeniami i półsłówkami.
            Byłem okropnym człowiekiem.
            Ale to było silniejsze niż ja kiedykolwiek mogłem być.

***

            Przez następne dwa miesiące spotykaliśmy się coraz częściej. Aż w końcu nie było dnia, byśmy nie siedzieli w jej niewielkiej kuchni z kubkami malinowej herbaty w dłoniach, rozmawiając przy tym o wszystkim i o niczym. Dowiedziałem się o niej rzeczy, których prawdopodobnie nie wiedział nikt poza mną i Aną. Czułem się odpowiedzialny za dochowanie tajemnicy. I za szczęście, które coraz częściej rozjaśniało jej twarz.
            Spędzałem z nią tyle czasu, że stała się dla mnie czymś oczywistym. Ale nie była rutyną. Potrzebowałem spotkań z nią, pragnąłem ich każdą najmniejszą cząsteczką mojego ciała.
            - Thomas, krążysz za mną jak Wroński za Anną – zaśmiała się Ana pewnego dnia, kiedy śnieg na zewnątrz zaczynał topnieć, a pierwsze ptaki przylatywały, by wić swoje gniazda.
            - Mam nadzieję, że ty, w przeciwieństwie do niej, nie masz męża – odpowiedziałem z poważną miną. Nic nie powiedziała, patrząc ślepo przed siebie.
            - Nie – odparła po chwili. – Za to ty masz dziewczynę, która z pewnością bardzo cię kocha.
            Tyle że nie wiedziałem, czy ja wciąż kocham ją.
           
***

            Usiadłem przed Silvią i odetchnąłem głęboko, pytając się po raz ostatni, czy jestem pewien podjętej decyzji. Byłem. Nie chciałem już więcej kłamać, oszukiwać ani jej, ani siebie. Miałem dość tych niedopowiedzeń, wyrzutów i ciągłych złości. Blondynka patrzyła na mnie pytająco ze strachem w oczach. Przypuszczałem, że spodziewała się tego, co zaraz miała usłyszeć.
            - Silvia, to nie ma sensu – powiedziałem cicho, obserwując, jak jej twarz diametralnie się zmienia wykrzywiona bólem. Kurwa, Morgenstern, robisz to kolejny raz. – Ja… Zakochałem się, Silvia i nigdy w życiu czegoś takiego nie czułem.
            Byłem idiotą. Pieprzonym idiotą.
            - Nie chcę cię ranić i oszukiwać. To jest po prostu silniejsze ode mnie – tłumaczyłem bardziej sobie niż jej. – Wiem, wiem, że jestem skończonym dupkiem. Masz święte prawo mnie znienawidzić. Nie będę zdziwiony. Nienawidź mnie za każdą złamaną obietnicę i za każdy dzień, który mieliśmy spędzić razem.
            - Kristinie też tak mówiłeś? – wypaliła, patrząc na mnie wzrokiem, który wypalał w moim sercu wielką czarną dziurę. – Powiedz, Thomas. Użyłeś tych samych oklepanych formułek, kiedy odchodziłeś od niej by być ze mną? Jej też powiedziałeś, że to coś wyjątkowego? I tej następnej też tak powiesz, kiedy na horyzoncie pojawi się jakaś kolejna?
            Zaniemówiłem. Ale Silvia miała rację i święte prawo, by odbierać mnie w ten sposób. Zraniłem ją po tym wszystkim, co ze mną przeszła. Czułem się podle. I niczego w tamtym momencie nie pragnąłem tak bardzo, jak wyjść z jej domu.
            - Dziękuję – szepnąłem, napotykając jej niezrozumiały wzrok. Jej oczy zaczynały się szklić, jakby dopiero dotarło do niej, co zamierzałem zrobić. – Dziękuję, że byłaś przy mnie, kiedy zawaliło się całe moje życie, że akceptowałaś mnie w pełni, że dałaś mi spokój i ciepło…
            - Przestań – krzyknęła, złapawszy się za głowę. – Przestań, do cholery.
            Przestałem.
            Podniosłem się powoli z krzesła i poszedłem na górę, by spakować swoje rzeczy. Wrzucałem pospiesznie do walizki koszule, podkoszulki, wszystkie moje płyty, pianki do golenia. Wszystko, co wniosłem tutaj przed niespełna rokiem. Nie umiałem nawet powiedzieć, jak bardzo w tamtej chwili nienawidziłem siebie za to, co robiłem Silvii. Za to, że robiłem kolejnej kobiecie niemalże to samo świństwo. Zasuwałem zamek walizki, kiedy usłyszałem łamiący się głos mojej byłej już dziewczyny:
            - Kto to jest? – Nie odpowiedziałem. Nie byłem gotów jej o tym powiedzieć. – Kim ona jest? Kurwa mać, Thomas, ja chyba zasługuję na to, żeby wiedzieć! Słyszysz?
            - To Ana – odpowiedziałem po kolejnej chwili zastanowienia.
            - Przespałeś się z Aną? – syknęła z niedowierzaniem.
            - Nie przespałem się – wyjaśniłem spokojnie. – Nigdy nawet jej nie całowałem.
            - I odchodzisz ode mnie, bo fajnie ci się z nią rozmawia? – prychnęła.
            Podszedłem do niej, trzymając walizkę w lewej ręce, dotknąłem ostatni raz dłonią jej policzka i pocałowałem w czubek głowy, ostatni raz wdychając jej zapach. Ot, sentymenty. Obrzuciłem wzrokiem pokój, w którym budziłem się i zasypiałem u jej boku przez ostatni rok. Pogłaskałem Mozarta, który przyplątał się jak zwykle nie wiadomo skąd.
            - Odchodzę, bo źle się czuję, będąc z tobą, ale to ją kochając bardziej.
           
***

            Jeszcze tego samego dnia siedziałem na sofie w mieszkaniu Any i popijałem malinową herbatę, przyglądając się, jak dziewczyna krząta się po mieszkaniu w poszukiwaniu ważnych materiałów do pracy magisterskiej, które gdzieś posiała. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, widząc jak z coraz większym poirytowaniem przerzuca sterty papierów i książek, wciąż nie znajdując tego, czego szukała.
            Ja znalazłem.
            Wciąż patrzyłem na nią zafascynowany dokładnie tak, jak tamtego mroźnego wieczora w domu Koflera, kiedy spotkałem ją po raz pierwszy. I chociaż kolejny raz wywracałem swoje życie do góry nogami, czułem, że wszystko jest na swoim miejscu; że zawsze tak miało być. Że jestem już na prostej drodze do szczęścia i że już nie będę chciał niczego zmieniać.
            Odstawiłem kubek na stolik i podszedłem do niej, kiedy z desperacją rzuciła w kąt plik kartek. Krzyknęła, że ma dość i schowała twarz w dłoniach. Dotknąłem jej ramienia i niemal natychmiast poczułem przyjemny dreszcz przechodzący po moich plecach. Po chwili obejmowałem ją, pozwalając jej zmoczyć moją koszulkę łzami frustracji i zmęczenia. Każdy miał gorsze momenty; a ja chciałem z nią je przeżywać. Chciałem dawać jej wsparcie i pokazywać, że nie zawiodę jej zaufania, że dobrze zrobiła, otwierając się przede mną.
            I wtedy, jak najgorszy dureń na świecie, wypaliłem:
            - Rozstałem się z Silvią.
            Ana podniosła na mnie zapłakane oczy i popatrzyła na mnie z przestrachem. Odsunęła się niemal natychmiast i skrzyżowała ręce na piersi. Później nie patrzyła na mnie już wcale. Próbowała opanować drżenie warg.
            - Dlaczego?
            - Nie kocham jej – odpowiedziałem spokojnie. – Nie tak, jak na to zasługuje.
            - Thomas, musisz wyjść – rzuciła sucho. – Muszę przemyśleć parę spraw.
            Nie posłuchałem jej.
            Podszedłem bliżej, ująłem jej twarz w dłonie i nie zważając na jej nieme protesty, pocałowałem ją. Jej usta w dotyku były jeszcze bardziej idealne, niż kiedykolwiek mogły się wydawać; nawet wówczas, gdy godzinami studiowałem każdy ich milimetr. Ana opuściła dłonie wzdłuż ciała i odwzajemniła mój pocałunek. Niepewnie, delikatnie i z dystansem.
            I tak uległa mi po raz drugi.
           
***

            Po raz trzeci uległa mi zaraz potem.
            I przysięgam, nigdy w życiu nie przeżyłem niczego takiego.
            Guziki jej flanelowej koszuli ustępowały pod moimi palcami niemal natychmiast; wystarczało, że ich dotknąłem, a one wysuwały się przez dziurki w materiale. Studiowałem uważnie każdy odsłaniający się przede mną skrawek jej ciała i co chwilę unosiłem wzrok, by spojrzeć jej w oczy. Patrzyła na mnie z powagą i przymykała powieki, pozwalając mi na wszystko.
            Nie wiedziałem, co powinienem był zrobić wobec takiej postawy.
            Musnąłem wargami jej szyję i odetchnąłem głęboko, wdychając jej delikatny zapach. Zawahałem się po raz kolejny i dla pewności spojrzałem na nią pytająco.
            - Morgenstern, ja i tak jestem już cała twoja – westchnęła, wzruszając ramionami.
            Była.
            Wreszcie była moja.

***

            Tamtą noc pamiętałem jak przez mgłę. Chociaż wielokrotnie w ciągu kolejnych kilku dni próbowałem przypomnieć sobie jakieś szczegóły, mój mózg nie podsuwał mi żadnych konkretnych obrazów. Tylko wspomnienie jej szeroko otwartych oczu i delikatnie rozchylonych ust.
            Lepiej zapamiętałem poranek, kiedy obudziłem się i wciąż trzymałem jej drobne ciało w moich ramionach.
            I czułem, jakbym zwyciężył najbardziej wyczerpujący maraton, jakbym ponownie wznosił do góry kryształową kulę. Jakbym nigdy nie upadł, ale wciąż unosił się w powietrzu lekki jak piórko. Świat wirował wokół nas, a my zaczęliśmy żyć swoim tempem i nie przejmowaliśmy się niczym. Ani upływającym czasem, ani problemami, z którymi musieliśmy się uporać, ani nawet  niemilknącymi telefonami od Koflera, których żadne z nas nie chciało odebrać.
            Budziłem się obok niej i pierwszym, co czułem, był jej zapach i jej ciepło. Mogłem bez końca wpatrywać się w jej oczy, a ona przestała uciekać przed moim spojrzeniem. Mogłem do woli całować jej idealne usta, wplatać dłonie w jej włosy i przyciągać ją do siebie, nie napotykając oporu. Piłem z nią kawę każdego ranka i pomagałem znajdować odpowiednie papiery do jej pracy magisterskiej. Słuchałem jej głosu, kiedy powtarzała przerażająco brzmiące rosyjskie słowa i patrzyłem na nią, gdy zatapiała się w lekturze kolejnego dzieła któregoś z rosyjskich pisarzy. Z każdą chwilą coraz bardziej ulegałem jej magii i za nic nie chciałem tego zmienić.
            Na Boga, zaczarowała mnie każdą maleńką częścią siebie.
            A ja wciąż nie skończyłem „Anny Kareniny”.

***

            To, co wydawało mi się błogosławieństwem, okazało się moim największym przekleństwem.
            Wróciłem do Innsbrucka po dwóch dniach spędzonych z Lilly w moim rodzinnym domu. Sam nie wiedziałem, skąd wziąłem odwagę, by spomiędzy porozrzucanych po całym salonie zabawek, opowiedzieć mamie o Anie i wszystkim tym, co wydarzyło się ostatnio w moim życiu. I że mimo tych wszystkich przewrotów, ono wciąż było poukładane, a świat nie zawalił mi się po raz kolejny.
            - Mój Boże – jęknęła mama, patrząc na Lilly bawiącą się lalkami. – W co ty się znowu wpakowałeś, Thomas?
            - W miłość, mamo – odpowiedziałem ze śmiechem. Bo świat był wtedy taki bezpretensjonalnie piękny i bez wad. – Zobaczysz, jak tylko poznasz Anę, zrozumiesz mnie.
            - Obawiam się, że nigdy cię nie zrozumiem.
            Mama wzdychała cicho nad moim losem, ale dała mi swoje ciche błogosławieństwo, nie zgłaszając żadnego sprzeciwu. W końcu wiedziała, że i tak zrobię to, co podpowie mi moje własne serce. A podpowiadało mi, że chcę być z Aną. I mówiło tak głośno, jak jeszcze nigdy.
            I to samo serce, które tak krzyczało, że jej potrzebuję, że chcę być z nią, dla niej i pomimo niej, podeszło mi do gardła, kiedy Ana przywitała mnie obojętnym skinieniem głowy. W tej jej obojętności było coś więcej – wiele tłamszonych negatywnych uczuć, które musiały się w niej kotłować w czasie mojej nieobecności.
            Podszedłem do niej i objąłem ją, by choć trochę załagodzić sytuację; wyrwała mi się, krzycząc, żebym jej nie dotykał.
            Nie rozumiałem.
            - Ano?
            - Przestań – krzyknęła, kręcąc głową, a po jej policzku spłynęła pierwsza z wielu łez.
            - Co takiego zrobiłem? – spytałem przerażony nie na żarty.
            - Nic. Jeszcze nic – odpowiedziała i wzięła głęboki oddech, nim wyrzuciła z siebie kolejne słowa. – Ale wiem, co zrobisz. Wiem, co chcesz zrobić. Wiem! Słyszysz?
            - Co chcę zrobić, Ano?
            - Zostawić mnie – pisnęła, oskarżycielsko celując we mnie palcem. – Bo nie jestem dość dobra, bo mam zbyt wiele wad. Bo nie dorastam ci do pięt. Bo nie jestem taką kobietą, jaką mógłbyś naprawdę kochać.
            Otworzyłem szeroko oczy, niepewny, czy dobrze zrozumiałem to, co mówiła. Pokręciłem głową z niedowierzaniem i podszedłem do niej, by schować ją w swoich ramionach i odgonić wszelkie strachy i dręczące ją demony. Chciałem, by moja Ana znów ze mną była.
            - Jest tyle kobiet lepszych ode mnie – powiedziała, choć nie panowała już nad przeraźliwym drżeniem swojego głosu. – Jest tyle kobiet, dla których możesz mnie zostawić. Boję się, Thomas.
            - Ano, przecież ja nie zostawię cię nigdy – obiecałem, całując jej dłonie zaciśnięte w pięści. Bo naprawdę nie miałem zamiaru jej zostawić.
            Nawet wówczas, gdy takie sytuacje zaczęły powtarzać się coraz częściej. I kiedy nie działały już ciche obietnice i delikatne pocałunki. Ale ciągle wierzyłem. Że to tylko chwilowe, że to kwestia paru dni, jeszcze tylko kilku takich lęków i wszystko wróci do normalności.
            Cóż, może gdybym przeczytał „Annę Kareninę” do końca, wiedziałbym, że nie wróci; że już nie będzie normalnie. Niedługo trwało to nasze szczęście, co? Ale w moim odczuciu było warte wszystkiego.
            Aż do momentu, w którym to „wszystko” się wydarzyło.
            I zostałem z niczym.

***

            Dzień był wyjątkowo ciepły i ładny. Szedłem powoli ulicą, donikąd się nie spiesząc i podziwiając świat, który mnie otaczał. Nieczęsto go doceniałem, a z całą pewnością na to zasłużył. Szczęście sprzyja dostrzeganiu piękna. Uśmiechnąłem się na widok dzieci wybiegających radośnie ze szkoły i powędrowałem myślami do mojej córki, która najpewniej była teraz na spacerze ze swoją mamą.
            Wszystko tego dnia układało się wyjątkowo dobrze. Rankiem Ana uśmiechała się i nie dostrzegałem smutku w jej pięknych oczach, udało mi się załatwić kilka spraw dotyczących mojego dalszego, pięknie poukładanego życia, a za kilka dni, kiedy tylko Ana zda egzaminy, mieliśmy jechać do Seeboden, by Ana mogła poznać moich rodziców i Lilly. Byłem tak szczęśliwy, że miałem ochotę śpiewać. Wbiegłem szybko po schodach, by jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu i spojrzeć znów w te orzechowe oczy, i pocałować po raz kolejny te miękkie usta, które tak bardzo mnie zaczarowały.
            Tyle, że kiedy wszedłem do mieszkania i zawołałem Anę, odpowiedziała mi głucha cisza. A gdy odwieszałem na haczyk kurtkę przeciwwiatrową, na półeczce przy drzwiach wejściowych zauważyłem karteczkę ze starannie napisanym moim imieniem, podkreślonym potrójną linią. Rozwinąłem niepewnie kartkę, nie wiedząc, czego się spodziewać i pełen najgorszych przeczuć.
            Przesunąłem kilkakrotnie po widniejących na białym papierze literach i zmarszczyłem czoło z niezrozumieniem.
„Anna Karenina umiera z miłości.”
            - Ano? – zawołałem, wchodząc w głąb mieszkania.
            Z towarzyszącym mi stale niepokojem ściskającym moje gardło, sprawdzałem kolejno wszystkie pomieszczenia, w żadnym nie znajdując ukochanej kobiety.
            I kiedy wszedłem do sypialni, w której przez ostatnie tygodnie codziennie budziłem się tak szczęśliwy, usłyszałem jak pęka moje serce i niemalże zobaczyłem, jak po raz kolejny rozpada się cały mój świat. Wydałem z siebie przeraźliwy jęk i podbiegłem do bladej kobiety leżącej na łóżku z zamkniętymi oczami i włosami rozrzuconymi na pościeli. Dotknąłem jej dłoni, tylko po to, by potwierdzić swoje przypuszczenia; ręka była lodowata. Nie wyczułem pulsu. A kiedy nachyliłem się, by ją pocałować, nie poczułem na swojej skórze jej ciepłego oddechu.
            Może gdybym przeczytał tę cholerną książkę, wiedziałbym, jak bronić się przed tym, co miało się stać.
            Może udałoby mi się ją uratować.
            Usiadłem na ziemi i pozwoliłem łzom spłynąć po moich policzkach. Nic nie widziałem, nie słyszałem, ani nie czułem.
W głowie miałem tyko jedną myśl.

„W co ty się, kurwa, wpakowałeś, Morgenstern?”.

-*-

Zwykle w tym miejscu pojawia się kilka nieskładnych zdań, które piszę szybko po wklejeniu w puste pole tekstu z Worda, a potem tak to zostawiam, bo nie mam potrzeby mówić nic więcej.
To opowiadanie jest dla mnie w jakiś sposób szczególne. Jest ważne i chciałabym do powyższego tekstu dodać coś od siebie. Wytłumaczyć ten pomysł, nawet jeśli jest to niepotrzebne i nikt tego nie przeczyta. Nie musicie, robię to raczej dla samej siebie, żeby mieć poczucie dobrze i do końca spełnionego obowiązku. Choć może nie jest to najlepsze słowo. 
Pomysł na to opowiadanie zakiełkował mi w głowie już jakiś czas temu. Zaczynałam je wiele razy i ciągle coś nie pozwalało mi go dokończyć. Teraz wiem, że widocznie czekałam na odpowiedni moment.
Podoba mi się forma, w jakiej przedstawiam tutaj historię Thomasa i Any. Rzadko kiedy jestem naprawdę zadowolona z tego, co napisałam. I może też dlatego ta historia jest dla mnie tak szczególna.
Dlaczego Karenina? Nie mam pojęcia. 
Kiedy wymyślałam tę historię, przyczepiło się do mnie to zdanie, które postanowiłam umieścić  w tytule; ono chyba zresztą najlepiej oddaje powyższą treść. Stąd właśnie wzięła się tak istotna rola tej powieści w kontekście tekstu, który powstał... w dwa dni. 
Oddaję wam dziewięć stron A4, które pisało mi się niesamowicie dobrze i lekko. Które wzbudzały we mnie wiele emocji (wylewanych na Twitterze, za co przepraszam moich followersów). Z każdym zdaniem chyba coraz bardziej wkręcałam się w tę historię.
Na ten moment czuję się lekko zmęczona. Sama nie wiem, dlaczego. Bardzo dużo włożyłam w tego jednoparta i wydaje mi się, że było warto. 
Nie mam pojęcia, dlaczego to piszę. 
Z potrzeby serca chyba.
Ach, i najważniejsze. Znów: chyba.
Chciałabym powiedzieć, że gdyby nie Ems, tego tekstu pewnie by tu nie było. Na pewno nie w tej formie, nie z tym bohaterem, którego bałam się tknąć. Niepotrzebnie. 
Ems, jesteś wielka i...
A dobra, reszta w Zako!

środa, 15 kwietnia 2015

If you loved me, why'd you leave me?


Niech to szlag. Czy on zawsze musiał mieć takiego cholernego pecha? No dobra, nie zawsze, ale i tak zdecydowanie zbyt często. Z wściekłością kopnął w przebitą oponę i wyjął z kieszeni telefon, chcąc zadzwonić po pomoc drogową. Nacisnął kilka razy przycisk odblokowujący, ale nic się nie stało. Działaj, działaj, działaj. Nie trzeba chyba mówić, że komórka nie zadziałała. Cóż, może nauczysz się wreszcie ładować telefon i zaczniesz wozić w bagażniku zapasowe koło?
            Miał ochotę uderzyć głową w drzwi samochodu, który zawiódł go akurat w momencie, kiedy najbardziej go potrzebował. Prawo Murphy’ego. Bartkowi zawsze wiatr w oczy. Nie był pewien, jak daleko znajduje się najbliższa stacja benzynowa i wcale nie miał ochoty tego sprawdzać. Przeklął głośno, obiecując sobie, że zacznie zwracać uwagę na znaki drogowe. Szlag by to wszystko trafił. Ale najpierw – niech trafi jego, on najbardziej zasłużył. Z nienawiści do bezczynności i, chwilowo, do samego siebie zatrzasnął drzwi swojego auta, do tej pory pieszczotliwie zwanego „maszyną” i zablokował zamki automatycznym pilotem. Pomodlił się, chyba pierwszy raz od czasu swojej pierwszej komunii, żeby samochód nie uległ żadnej szkodzie i ruszył przed siebie. Nie pamiętał, aby mijał niedawno jakąś stację benzynową, dlatego udał się w przeciwnym kierunku. Pieprzone autostrady, cholerne opony, zakichane telefony.
            Wcisnął dłonie zwinięte w pięści do kieszeni czarnej bluzy i szedł najszybciej, jak umiał, ze świadomością, że każda chwila czyni go coraz bardziej niegodnym zaufania. Obiecał. Znowu rzucił jednak swoje słowa na wiatr, znów zawiódł. Był na siebie wściekły, jak mało kiedy. Taki duży, a taki głupi. Taki dorosły, a taki niedojrzały. Że też niektórym kibicom wydaje się, że Bartek przestał być przerośniętym dzieckiem, które widzi nieco więcej niż czubek własnego nosa i końce swoich butów. Na drugie imię powinien mieć „Egoista”, albo „Dupek” – jedno z dwóch, do wyboru, do koloru.
            Spojrzał na zegarek na swoim lewym nadgarstku i rzucił kilka kolejnych kurw, widząc, że do umówionej pory spotkania pozostało mu pół godziny, podczas gdy do przejechania miał jeszcze jakieś 50 kilometrów i Bóg wie ile do przejścia. Miał ochotę wyrzucić klucze pobrzękujące w jego kieszeni i pokonać biegiem dystans dzielący go od miejsca jego przeznaczenia. Od wszystkich rzeczy, które miał do powiedzenia, od spraw, które musiał załatwić i od zaufania, które po raz kolejny miał zawieść.
            Boże, jeśli istniejesz i mnie słyszysz, to błagam, ratuj mnie.
            Omal nie popluł się ze zdumienia, kiedy tuż przed nim na poboczu zatrzymał się samochód i wysiadła z niego młoda kobieta. Blondynka. Ładna. Bez szału. Miał ochotę dać sobie w twarz za takie myślenie, zwłaszcza w takiej chwili. Wyjął ręce z kieszeni, prostując się nieco. Chciał zrobić wrażenie, chciał się spodobać. Głupi, pieprzony egoista. Głupi, głupi Bartek.
            - Podrzucić cię gdzieś? – spytała dziewczyna, uśmiechając się przyjaźnie. – Nie wyglądasz, jakbyś wyszedł na poobiedni spacer.
            - Nie wyszedłem – wyjaśnił, wzruszając ramionami. – I jeśli byłabyś tak miła, bardzo chętnie skorzystam z propozycji. Interesuje mnie najbliższa stacja benzynowa.
            Blondynka pokiwała głową i gestem zaprosiła go do środka. Wsiadł do auta, uważając, by nie uderzyć głową o stosunkowo niski dach. Kiedy podkurczył kolana, zatęsknił za jego maszyną, pozostawianą na poboczu na pastwę losu. Przyjrzał się uważniej dziewczynie, która pewnie trzymała kierownicę niewielkiej toyoty i zagryzała wargę, odpalając silnik.
            - Dzięki za pomoc – odezwał się, posyłając dziewczynie uśmiech, który przez pewną osobę nazywany był „Bartkowym uśmiechem numer 6”.
            - Nie ma o czym mówić. Ala – przedstawiła się blondynka, zmieniając pas na szybszy.
            - Bartek.
            - Wiem, kim jesteś. – Ala wzruszyła ramionami. W końcu ludziom codziennie zdarza się podwozić siatkarzy reprezentacji Polski, no nie?
            Bartek rozważał poproszenie dziewczyny o możliwość skorzystania z telefonu, nie był jednak pewien, czy nie byłoby to z jego strony pewnym nadużyciem. Łapał się na tym, że studiował twarz nowej znajomej milimetr po milimetrze i zatrzymywał wzrok tam, gdzie nie powinien. Z każdą chwilą Ala wydawała się ładniejsza, a Bartek zsuwał na dalszy plan cel swojej podróży i swoją, możliwe, że tym razem ostatnią, szansę. Ale czy to była jego wina, że biała bluzka blondynki miała rozpięte cztery górne guziki, zamiast trzech? Że jej usta były jakieś takie pełniejsze niż innych dziewczyn? Może i miała oczy osadzone trochę za blisko siebie, ale generalnie była ładna. Bartosz zdecydowanie przejawiał wszelkie objawy kompletnego egoizmu i z reguły było mu z tym dobrze, wygodnie. Chyba, że musiał ratować rozpadający się związek.
            - Przestań się na mnie gapić – napomniała go Ala, śmiejąc się przy tym. – Trochę mnie to rozprasza.
            - Zastanawiałem się tylko, czy… - Odpowiedź a: nie poszłabyś ze mną na kolację, a później do twojego mieszkania. Odpowiedź b: nie poszłabyś ze mną od razu do swojego mieszkania. Odpowiedź c: nie poszłabyś ze mną. W tango. – Mógłbym skorzystać z twojego telefonu?
            - Jasne, jest w torebce na tylnym siedzeniu. Dosięgniesz? – Tango chyba musi poczekać.
            Bartek „Dupek”/”Egoista” Kurek wybrał jedyny numer, który znał na pamięć, modląc się, by w odpowiedzi nie usłyszał tylko poczty głosowej. Cholera, wyjątkowo dużo się modlił, jak na niewierzącego.
            - Tak? – Jest! Cholera jasna, jest! – Słucham?
            - Miłka?! Tutaj Bartek. – Odpowiedziała mu głucha cisza. – Miłka, przepraszam. Cholernie cię przepraszam. Złapałem gumę, a mój telefon się rozładował, no i… będę najszybciej, jak się da. Poczekasz?
            Znowu nie odpowiedziała. Wyobraził sobie jej zaciśnięte wargi i duże, brązowe oczy. Widział ją siedzącą w fotelu i przyciskającą telefon do ucha. Był pewien, że toczyła walkę z samą sobą o to, czy w ogóle się do niego odezwać, że żałowała, iż kiedykolwiek mu zaufała.
            - Jesteś dupkiem, Bartuś – wycedziła i rozłączyła się.
            Miał ochotę się zaśmiać. Te trzy słowa oznaczały tyle, że poczeka. Że będzie siedziała w brązowym, skórzanym fotelu i analizowała wszystkie spędzone wspólnie lata, ale poczeka. Wiedział, że jeszcze nie wszystko stracone, że może chociaż tym razem jej nie zawiedzie. Może tym razem się uda. Dorośnij, Bartosz, przede wszystkim dorośnij.
            - Miłka? To twoja dziewczyna? – spytała Ala, nie mogąc pohamować ciekawości. – Swoją drogą od jakiego imienia jest to zdrobnienie?
            - Od Bogumiły – odpowiedział i parsknął śmiechem. – Jej rodzice mieli ciekawe pomysły – wytłumaczył, przypominając sobie starszego brata brunetki – Józefa i młodszego – Bożydara. Dziwaczna rodzina.
            Kiedy zauważył znak informujący, że do najbliższej stacji benzynowej pozostało im do przejechania 500 metrów, Bartek o mało nie krzyknął. Zdąży. No, dobra, nie zdąży, ale spóźni się o wiele mniej, niż przypuszczał. Ala, która wciąż nie otrzymała odpowiedzi na pytanie, kim jest Miłka, uśmiechnęła się do swojego pasażera i zaproponowała, że poczeka z nim na pomoc drogową.
            - Nie trzeba, naprawdę – odparł uradowany Kurek. – Ale, hej, jakbyś czegoś potrzebowała, to zapiszę ci mój numer. No… I szczerze mówiąc, mam nadzieję, że będziesz czegoś potrzebowała.
           
***

            Który to już raz naiwnie wierzyła, że się zmienił? Jak długo miała jeszcze czekać, ile ostatnich szans trzeba było mu dać, by wreszcie zrozumiał? Była zła i rozgoryczona. To wszystko miało wyglądać inaczej, niekoniecznie tak pięknie jak w bajkach, ale inaczej. Tylko że do tego potrzebowała też jego. Jego szczerości, lojalności i odrobiny chęci.
            Była głupia, przez tak długi czas pozwalając mu się okłamywać. Wiedziała, co działo się, kiedy Bartek przez cały rok grał we Włoszech czy w Rosji. Tymczasem wszystkim, czego ona chciała była normalność. Związek oparty na wzajemnym zaufaniu. Chciała usłyszeć prawdę, nawet tę najgorszą. Chciała wiedzieć, czym zawiniła, że traktował ją jak śmiecia. Jak niepotrzebny przedmiot, stojący na środku holu, o który non-stop się potykał. To nazywał miłością? O tym mówił, kiedy prosił o kolejną szansę i obiecywał poprawę?
            Już nie pamiętała, dlaczego ani jak to wszystko się zaczęło. Byli młodzi. Bardzo młodzi, może nawet za bardzo. Szukali czegoś więcej niż to, co dawał im ten świat, no i znaleźli siebie. Ona, siedemnastoletnia wówczas Miłka, bez konkretnego pomysłu na życie i on – dwudziestoletnia gwiazda siatkówki, Bartek Kurek, przyszły lider reprezentacji, najlepiej zapowiadający się zawodnik, bla, bla, bla. Znaleźli w sobie oparcie. On pomógł jej zajrzeć w głąb siebie i znaleźć jakiś punkt odniesienia, zobaczyć przyszłość w innych barwach niż czarny i biały. Ona była dla niego ostoją. Uspokajała go po przegranych meczach, pozwalała się wypłakać w swoich ramionach, całowała go w czoło i nie przerywała, kiedy krzyczał, że to wszystko jest takie niesprawiedliwe. Byli młodzi, zakochani, zależni od siebie nawzajem.
            A teraz? Jacy byli teraz? Zagubieni. Nienawidzili się, ale byli od siebie zbyt uzależnieni, by zakończyć tę chorą relację. Wyniszczali się nawzajem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Bo przecież to Bartek był egoistą, to Bartek ją zdradził, to Bartek ją znieważał. To była jego wina, prawda? Mówiąc bardzo potocznie – gówno prawda. Jasne, nie był niewiniątkiem. Ale Miłka zostawiła go samego na pastwę wielkiego świata i wielkiej siatkówki. Tłumaczyła sobie, że przecież pchał się tam na własne życzenie, że nikt nigdy nie kazał mu opuszczać Bełchatowa. Mógł tutaj spokojnie poczekać, aż Miłka skończy studia i będą mogli razem wyjechać. Tymczasem on musiał mieć wszystko natychmiast, od razu, kiedy tylko poczuł, że nadarza się jakaś dobra okazja, wykorzystywał ją. Bez względu na wszystko.
            Miłka tęskniła. Od trzech lat jej życie polegało na nauce i wpatrywaniu się w pusty ekran telefonu z nadzieją, że pojawi się na nim Bartkowe zdjęcie i będzie mogła z nim porozmawiać. Ale on dzwonił tak rzadko, a kiedy już dzwonił, mówił tak niewiele… Często mówi się, że ludzie zamiast ze sobą żyją obok siebie, a oni? Byli od siebie daleko, byli zgubieni i wciąż zakochani. I nie mieli odwagi, by to skończyć raz na zawsze. Byli tchórzami.
            Sięgnęła po szklankę wypełnioną alkoholem. Topiła smutki, bo nie umiała się z nimi zmierzyć. Zapijała tęsknotę, żeby ta jej nie przerosła. Miłka była słaba, bo całą jej siłą był Bartek. A od dawna już do dla niej nie było.
            Nie wiedziała, dlaczego za każdym razem, kiedy pojawiał się w jej drzwiach, pozwalała mu wejść. Dlaczego nie wyrzuciła go z domu, nie spakowała wszystkich jego rzeczy i sama nie wyjechała w cholerę. Obiecywała to sobie za każdym razem, kiedy Bartkowy telefon odbierała jakaś inna kobieta. Czy to Włoszka, czy Rosjanka. Raz chyba nawet zdarzyła się Niemka, ale tego Miłka nie była pewna. Przecież Bartek o niczym jej nie powiedział.
            Nie miała siły. Słuchała jego tłumaczeń, że to tylko koleżanka, że sąsiadka, że fizjoterapeutka i nie miała nawet siły, by przez to płakać. Bartek był najgorszym, co mogło ją spotkać. Los sprawił jednak, że był też najlepszym, co miała.

***

            Zadzwonił po raz trzeci, zastanawiając się, gdzie tak właściwie były klucze, które kiedyś mu dała. Niecierpliwił się. No, bo ile można czekać? Miłka, na litość, otwórz te drzwi. Jak na zawołanie usłyszał za drzwiami powolne człapanie, a po chwili szczęk przekręcanego zamka. Uśmiechnął się mimowolnie, kiedy w drzwiach pojawiła się zaspana Miłka, z tuszem do rzęs rozmazanym pod oczami i lekko opuchniętymi powiekami.
            Dziewczyna odsunęła się, aby Bartek mógł przejść i zamknęła drzwi, powstrzymując ziewnięcie. Podreptała za nim do salonu, gdzie na stole wciąż stała pusta butelka po wypitym czerwonym winie, a na dywanie leżał kot oskarżycielsko wbijający w Bartka swoje zielone ślepia. Miłka wyglądała jak jedno, wcale nie takie wielkie nieszczęście. Po raz kolejny Bartek chciał dać sobie w twarz, zdając sobie sprawę, że to wszystko jego wina.
            - Miłka, ty w ogóle możesz mi wybaczyć? – spytał niepewnie.
            - Może. Nie wiem – wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność. – A czy ktoś normalny na moim miejscu by ci wybaczył?
            - Pewnie nie. – Trafne spostrzeżenie, Bartku, punkt dla ciebie! – Sam bym sobie nie wybaczył.
            - Ale w twoim przypadku to nie jest przejawem normalności.
            Bartek zaśmiał się i podszedł bliżej brunetki, która momentalnie odsunęła się od niego. Bała się jego dotyku i bólu, który mógłby jej nim zadać.
            - Bartek, kropla, która przelewa czarę wcale nie musi być gorzka – pisnęła Miłka, odwracając się tyłem do chłopaka i wpatrując w jakiś bliżej nieokreślony przedmiot za oknem. – Zwłaszcza w naszym przypadku. – Bartek pokiwał głową, dając znak, że rozumie. Naprawdę chciał rozumieć. – Wiesz, czego najbardziej żałuję? Tego, że tak cholernie cię kocham. Że nie umiem żyć bez ciebie, chociaż nie wyobrażam sobie, że po tym wszystkim mogłabym być z tobą.
            - Miłka, ja wiem, że zawiodłem i…
            - Nic nie wiesz, Bartuś – zaśmiała się gorzko, kręcąc głową. – Nic nie wiesz. Nie masz pojęcia, co się czuje, kiedy ukochana osoba traktuje cię jak niepotrzebny przedmiot. Boże, masz takie cholerne szczęście, że jestem ci tak bardzo oddana, a nie potrafisz tego docenić.
            - Docenię, Miłka, ale…
            - Ale? Nie masz już prawa do żadnego ale, Bartek. Wiesz, że jestem twoja i perfidnie to wykorzystujesz. Prawie od samego początku. Jeśli mnie kochałeś, dlaczego mnie zostawiłeś? Interesowało cię, jak się poczuję, kiedy ty po raz kolejny będziesz podrywał jakąś pustą dziewczynę, która poleci na twoją sławę i pieniądze? Oczywiście, że nie! – Krzyczała. Nie mogła się powstrzymać. – Wiesz, dlaczego? Bo jesteś egoistą, pieprzonym egoistą, Bartuś.
            - Miłka, KO-CHAM-CIĘ – przesylabował, przekrzykując brunetkę.
            - Gdybyś mnie kochał, nie zrobiłbyś mi tego wszystkiego.
            - Kocham cię, potrzebuję cię i nie pozwolę ci odejść – oznajmił, przygarniając Miłkę do siebie, mimo jej usilnych protestów i prób wyrwania mu się. – I już nigdy, przenigdy cię nie zawiodę. Przysięgam, Miłka, przysięgam. Tylko daj mi tę jedną, jedyną szansę.
            - Potrzebujesz mnie. No właśnie. Przyznaj, że to o to chodzi.
            Nie umiała powstrzymać łez, które wsiąkały teraz w bluzę Bartka, znacząc ją mokrymi śladami. Nienawidziła go, prawie tak mocno, jak go kochała. I nie była w stanie tego zmienić.
            - Miłka, wracam do Bełchatowa – oznajmił Bartek. – Do ciebie. Bo chcę być blisko i dać nam szansę. Poczekam na ciebie tak długo, jak będzie trzeba.
            – Już nie mam siły czekać i tęsknić. Ani wybaczać. Bartek, to jest ostatni raz. Nasz, twój, mój. Ostatni. Naprawdę nie dam ci więcej szans.
            - Naprawdę nie będziesz musiała.
            I nagle jakoś tak wszystkie Ale, Nadie, Eleny wyparowały mu z głowy. Był głupi, niedojrzały i marnował to, co dostał od losu. Był słaby. A Miłka była jego siłą. Dobrze, że pozwoliła mu zostać. Pocałował ją w czoło i przygarnął mocno do siebie. Jeśli ona nie była aniołem, to Bartek był pewien, że takowe wcale nie istniały. Głupi ma zawsze szczęście, no nie? A Bartek Kurek miał szczęście do potęgi entej.

           

*
hejka
ja i Bartek przyszliśmy was zabić naszą głupotą
przepraszam, jestem chora
ale, hej, wracam!
dobra, już nic nie mówię
jesteście?